avatar Ten blog rowerowy prowadzi MAMBA z miasteczka Katowice. Od czerwca 2009 r. mam wykręcone 22914.50 kilometrów w tym 3088.00 na trenażerze. More...

    baton rowerowy bikestats.pl

    Poprzednie lata



    button stats bikestats.pl

    button stats bikestats.pl

    button stats bikestats.pl

    button stats bikestats.pl

    Tu już byłam









Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
53.00 km 0.00 km t-żer
06:25 h 8.26 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Podjazdy:1850 m
Kalorie: kcal
Rower:

Powerade Suzuki MTB Marathon KRYNICA

Sobota, 14 sierpnia 2010 • dodano: 16.08.2010 | Komentarze 6

Krynica - o tej miejscowości słyszałam dużo.
Osławiona Góra Parkowa i zjazd, pod którym stoją ratownicy z noszami, czekając tylko na kolejnych śmiałków, którzy przecenili swoje umiejętności, tak, to pobudza wyobraźnię i ciekawość. Ja nieświadoma niczego wybrałam sobie tą trasę, by wrócić do maratonowego ścigania.

Cel był niewygórowany, ale na wyższe przyjdzie jeszcze czas.
Chciałam po prostu przejechać tą trasę, poznać smak krynickiego błota i podjazdu pod Jaworzynę. Chciałam przejechać trasę, bez problemów z kostką, która w dalszym ciągu boli. Chciałam poznać trasę, by w przyszłości wiedzieć, czego spodziewać się po tym etapie.

I pochwalę się już na początku – cel został w 100% zrealizowany.

53 km i 1890 metrów w pionie.
Ot typowy dystans mega golonkowych maratonów.
Zawsze jednak znajdzie się coś, co urozmaici zmagania z sobą i trasą.
Na tym maratonie było to błoto.
Błoto o konsystencji dość nietypowej, bo lekko gliniastej.
W moim rowerze zalepiało wszystko.
Ale od początku….

Na starcie stałam z większą nerwówka niż zwykle. Kostka, kostka, kostka i myśl o tym, aby jak najrzadziej się wypinać, by nie zrobić sobie krzywdy. Ale jak to zrobić? Nie jestem wycinakiem, który frunie ponad tymi wszystkimi wertepami. Akcję ewakuacyjną miałam więc przygotowaną. W razie jakichkolwiek problemów mogłam zawsze zjechać na mini, albo zrezygnować z wyścigu po pierwszej części trasy.

Punkt 11.00 startujemy.
Od początku się nie ścigam. Nie na wynik jadę w tym maratonie.
Mija mnie sporo ludzi, ale ja nie chcę ryzykować wywrotki.
Oczywiście bardzo ciężko mi godzić się z tym, że puszczam ludzi dużo słabszych ode mnie, ale to dzień, w którym wyjątkowo intensywnie przyjdzie mi trenować charakter.

Po krótkim asfaltowym fragmencie od razu wjeżdżamy w teren. Niestety tą część trasy trzeba byłoby zmienić. Stawka zbyt słabo rozciągnięta, ludzie spadają z rowerów na byle wertepie. Mi nie pozostaje nic innego, jak pogodzić się z tym. Idę sobie z rowerem, bo ciągłe wpinanie i wypinanie mi nie służy. To pierwsza walka, jaką przychodzi mi dziś rozegrać. Myśl, że bez problemu bym tu jechała, a inni tylko przeszkadzają. Niestety tu trzeba umieć się z tym pogodzić, nie ma sensu z tym walczyć.
Niestety korek ciągnie się długo. Jeśli dobrze pamiętam, to dopiero na 10 kilometrze robi się luz. Do tego momentu się nie spinam, puszczam innych, czego efektem jest, coraz dalsze miejsce w stawce, ale dziś muszę się z tym pogodzić.



Pierwsza część trasy to podjazd pod Jaworzynę. Wjeżdżam ją swoim tempem, na młynku. Widoki zapierają dech w piersiach. Trzeba jednak jechać dalej.
Cieszę się, bo teraz będzie zjazd. Kostka na razie nie dokucza, więc jest ok.
Niestety ze zjazdu, jak chyba większość, nie cieszę się długo. Przed oczami, albo raczej pod, ukazuje się zjazd, stromy i przeorany, nie mam pojęcia, jaki procent nachylenia, ale najłatwiej byłoby zjechać na dupolocie. Jakoś pokonuje te 150 m (?), myślę, że najgorsze już za mną. A tu na dole stoi chłopak i pyta się, po co pcham się w to błoto. Myślę, że ma na myśli to błoto, które mamy pod nogami. Niestety za zakrętem już wiem, że mówił o zupełnie czymś innym.
Fragment, który złamał chyba niejednego.
Błoto, błoto, błoto.
Koła zalepiły się momentalnie i nie chciały się kręcić Zeszłam z roweru i wylądowałam po kostki w czymś, co miało mnie zaraz wsysnąć.
Wyczyściłam newralgiczne miejsca w rowerze i zaczęłam przeprawę przez tą breję. Po dwóch metrach koła ponownie przestały się kręcić, a rower utknął. Myślałam, że jakieś błotne stworki przytrzymują rower od spodu, by mnie zatrzymać w tym miejscu.
Wzięłam rumaka na ramię i zaczęłam spacer. Przeszłam około 100 metrów. Tu uznałam, iż dalej jest już lepiej. Niestety były to złudne marzenia. Jakoś jechałam, ale miejsce łączenia przedniego i tylniego trójkąta zatykało się nieporównywalnie częściej niż innym.
Zatrzymywałam się wiec co chwilę, by usunąć nadmiar błota. Nie wiem, jak długo to trwało, wiem, że zdążyły dojść mnie osoby z zupełnego ogona stawki.
Niestety na tym fragmencie błotne stwory były górą.

Na szczęście błoto się w końcu skończyło i dość spory następny kawałek trasy można było pokonać płynniej. Podjazdy i zjazdy następowały kolejno po sobie, błoto też się pojawiało, ale już nie w takich ilościach, jak na początku. Nie pamiętam zbyt wiele z tego odcinka oprócz dwóch miejsc, gdzie na szerokim zjeździe ni stąd ni zowąd pojawiała się poprzeczna rynna, na której można było zaliczyć piękne OTB.



Druga część trasy to Góra Parkowa. Tak, tak, było tam trochę innych atrakcji, ale Parkowa przyćmiła je wszystkie. Najpierw mocny podjazd i zjazd z Huzarów. A potem ciągła walka.
Na liczniku ustawiłam pokazywanie liczby przewyższeń. Był to chyba zły pomysł. Do zapowiadanych przez organizatora 1890 metrów brakowało 200. Niestety cyferki były nieubłagane i przeskakiwały bardzo wolno. Tą część trasy umilała rozmowa z Izą (SIKORSKI bikeBoard TEAM), a po piętach deptała lemuriza.
Spory fragment podjazdu przejechałam, niestety końcówka po łące złamała, jak się okazało potem, nie tylko mnie.
Podjazd utrudniała też świadomość, że na górze nie będzie łatwiej.
Zjazd z Parkowej okazał się zgodny z legendami.
Stromo, ślisko i wszystko przeorane.
Odpuściłam. Schodzenie w dół ze skręconą kostką było ciężkie, ale zjazd nie wchodził w grę.
Tu spotkałam też Gosię, naszego nadwornego fotografa – dzięki, że czekałaś :)
Zdjęcie mam jednak, jak stoję :)

Dopiero gdy troszkę się wypłaszczyło wsiadłam na rower.
Cieszę się, bo udało mi się zjechać ostatni techniczny fragment trasy tuż przed schodami. Niestety schody pojawiły się tak nieoczekiwanie, że dałam po hamplach i zeszłam z roweru.



Na metę wjechałam po 6 godzinach i 25 minutach walki psychicznej i fizycznej.
Anna Szafraniec zrobiła to w 3 godz. 18 min. i zajęła 1. miejsce w K2 oraz 6 miejsce w Open razem z mężczyznami.

Zadowolenie z przejechania tej trasy do tej pory miesza się z niezadowoleniem z wyniku. Nie ukrywając - poszło słabo. W generalce mam 10 miejsce i ledwo udało się utrzymać sektor.

Ale jeszcze trzy starty. Wiele się jeszcze może zmienić.
Teraz priorytet – doprowadzić kostkę do porządku.
Kategoria Maratony



Komentarze
kundello21
| 19:44 czwartek, 18 listopada 2010 | linkuj Ale lot:) Gdyby tak miał te 230mm skoku to może by wybrało:P
lemuriza1972
| 20:23 wtorek, 17 sierpnia 2010 | linkuj cóż.. znam ten ból z Głuszycy kiedy musiałam zapomnieć o ściganiu i cały czas sobie powtarzać: masz jechać spokojnie bo organizm może nie wytrzymać.
znam ból kostki z blotnego maratonu w Szczawnicy w ub roku, kiedy kazde wypięcie sie to byl grymas bólu - ale za to satysfakcja na mecie ogromna.
Mnie też Krynica poszła źle, co prawda utrzymałam 5 m w generalce, ale za to straciłam tak ważny sektor na Kraków.
ale jeszcze 3 starty i będziemy walczyć prawda?
Bo najważniejszy jest efekt koncowy i wierzę , ze i Tobie i mnie uda sie zająć niezłe miejsca w generalce.
powodzenia i gratulacje za hart ducha, bo to był ogromnie cieżki wyścig
JPbike
| 06:08 wtorek, 17 sierpnia 2010 | linkuj Mamba - ważne że ukończyłaś i zebrałaś kolejne doświadczenia na przyszłosć :)
Maks
| 20:49 poniedziałek, 16 sierpnia 2010 | linkuj Faktycznie musiało być ciężko. Moje gratulacje w takim razie ;) Jak już Ty nie zjeżdżałaś na zjazdach to ja pewnie bym pchał przez cały czas ;)
RafalCSC
| 19:21 poniedziałek, 16 sierpnia 2010 | linkuj Jak latać to z fantazją :)
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa oduma
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]