

Moje rowery
Archiwum bloga
- 2018, Maj8 - 0
- 2018, Kwiecień13 - 0
- 2018, Marzec11 - 4
- 2018, Luty11 - 5
- 2018, Styczeń17 - 0
- 2013, Listopad1 - 1
- 2013, Lipiec5 - 57
- 2013, Czerwiec8 - 41
- 2013, Maj10 - 41
- 2013, Kwiecień20 - 40
- 2013, Marzec21 - 33
- 2013, Luty13 - 37
- 2013, Styczeń11 - 19
- 2012, Grudzień21 - 41
- 2012, Listopad12 - 35
- 2012, Październik5 - 26
- 2012, Wrzesień5 - 41
- 2012, Sierpień17 - 33
- 2012, Lipiec22 - 69
- 2012, Czerwiec17 - 50
- 2012, Maj23 - 68
- 2012, Kwiecień19 - 67
- 2012, Marzec15 - 26
- 2012, Luty14 - 27
- 2012, Styczeń22 - 69
- 2011, Grudzień21 - 46
- 2011, Listopad8 - 22
- 2011, Październik4 - 8
- 2011, Wrzesień12 - 7
- 2011, Sierpień17 - 42
- 2011, Lipiec11 - 36
- 2011, Czerwiec15 - 29
- 2011, Maj11 - 40
- 2011, Kwiecień22 - 73
- 2011, Marzec19 - 56
- 2011, Luty13 - 20
- 2011, Styczeń13 - 38
- 2010, Grudzień20 - 49
- 2010, Listopad10 - 28
- 2010, Październik11 - 12
- 2010, Wrzesień7 - 29
- 2010, Sierpień11 - 39
- 2010, Lipiec14 - 72
- 2010, Czerwiec14 - 68
- 2010, Maj15 - 44
- 2010, Kwiecień17 - 59
- 2010, Marzec18 - 66
- 2010, Luty13 - 94
- 2010, Styczeń19 - 71
- 2009, Grudzień20 - 59
- 2009, Listopad13 - 82
- 2009, Październik7 - 27
- 2009, Wrzesień15 - 40
- 2009, Sierpień13 - 38
- 2009, Lipiec13 - 29
- 2009, Czerwiec6 - 12
Wpisy archiwalne w kategorii
Maratony
Dystans całkowity: | 2223.60 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 164:16 |
Średnia prędkość: | 13.54 km/h |
Maksymalna prędkość: | 66.00 km/h |
Suma podjazdów: | 57407 m |
Maks. tętno maksymalne: | 198 (99 %) |
Maks. tętno średnie: | 184 (92 %) |
Suma kalorii: | 63243 kcal |
Liczba aktywności: | 46 |
Średnio na aktywność: | 48.34 km i 3h 34m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
52.00 km
0.00 km t-żer
04:12 h
12.38 km/h:
Maks. pr.:60.00 km/h
Podjazdy:1920 m
Kalorie: 2879 kcal
Rower:
MTB Maraton Ustroń - na swoich śmieciach
Sobota, 4 sierpnia 2012 • dodano: 06.08.2012 | Komentarze 6
Czy Beskid Śląski może mnie jeszcze czymś zaskoczyć?Z racji bliskiego zamieszkania to górki, które odwiedzam najczęściej.
Znam tutejszą szutrową rąbankę, ciekawe single i dość często napotykane po drodze betonowe płyty. Zaś w paśmie od Równicy po Smrekowiec znam chyba każdy kamień.
Ten maraton musiał więc być mój.
Mimo dalszego braku formy i stresów związanych z ciągle jeszcze puszczającymi powietrze Rocket Ronami ten wyścig zakończył się nad wyraz dla mnie dobrze.
Pierwsza część trasy, leżąca na zachód od Wisły poszła dziwnie szybko. Owszem pierwszy podjazd był już męką, ale chyba znajomość tych ścieżek sprawiła, że łatwiej było dysponować siłami. Wiedziałam, że puszczając klamki nadrobię to co zawsze tracę na podjazdach. I tak też było. No może z wyjątkiem końcówki zjazdu do Malinki, gdzie niestety kilka osób zatamowało trudną rynnę i trzeba było fragment zabutować.
Na tym zjeździe wyprzedziłam dwie dziewczyny z mojej kategorii, niestety pamiętając wyschnięte źródełko podczas grabkowej Wisły zatrzymałam się na bufecie, widząc tylko migające koszulki rywalek, które bufet olały.
Pojechałam dalej i na Kozińcach znów owe koszulki dojrzałam :)
Niestety podjazd po płytach poszedł z buta.
W głowie usłyszałam „trenuj, trenuj” gdy Marta i Justyna Frączek mijały mnie w siodle :)
Potem przyszedł podjazd na Cieślar, a tam Paweł Waloszczyk dzięki któremu udało się łyknąć Natalię i skutecznie odsunąć myśli o dawaniu z buta.

Po wymęczeniu metrów przewyższenia przyszedł czas na zjazdy. Czarny był w żywiole, a ja modliłam się tylko, żeby Rony wytrzymały.
Rąbanka była naprawdę spora. Niestety przyniosło to też spory wysyp przydrożnych łataczy i co gorsza kilka niebezpiecznych wypadków.
Pech sprawił, że byłam świadkiem jednego.
Chłopak jechał przede mną i na sztywniaku mocno walczył o życie. Trzepało nim niemiłosiernie. Widać było, że jedzie mocno poza granicą swoich umiejętności. Gdy go chciałam wyprzedzić jeszcze bardziej przycisnął. Jak przycisnął, tak wyskoczył jak z katapulty, odbił się chyba trzy razy od ziemi, a rower poleciał 50 metrów dalej.
Po takim zjeździe szuterek po czeskiej stronie Czantorii okazał się zbawieniem dla niejednego. Na moje nieszczęście tu pochłonęłam ostatniego żela i dalej czując niedobór energii jechałam już na ostatnich gramach glikogenu.
W końcu pewien nieznajomy turysta ogłosił koniec podjazdu-podejścia, oczom mym ukazało się czeskie schronisko i kolejny szalony zjazd połączony z modlitwą o wytrzymałość opon.
Całe szczęście gumy posiadały tego dnia zdecydowanie lepszą wytrzymałości niż ja, a trening na OeSie nr 4 podczas Enduro Trophy zrobił swoje. Kamyczki nie robiły na mnie większego wrażenia :)
Na metę wjechałam zdecydowanie zadowolona ze startu. A gdy Marek poinformował mnie, że jestem czwarta, zapytałam tylko czy sobie żartuje.
Ale nie żartował i miałam okazję na swoich śmieciach stanąć na pudle.
Lubie to!
Kategoria Beskid Śląski, Maratony
Dane wyjazdu:
42.00 km
0.00 km t-żer
03:57 h
10.63 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Podjazdy:1645 m
Kalorie: 2567 kcal
Rower:
BM Wislła - uff jak gorąco, puff jak gorąco
Sobota, 30 czerwca 2012 • dodano: 02.07.2012 | Komentarze 12
Ehhh co to był za dzień...W sobotę Beskidy pokazały nam swoją prawdziwą twarz.
Ostre, wymagające podjazdy, szybkie zjazdy po gruboziarnistym szuterku, żar lejący się z nieba i walka z samym sobą o każdy przejechany metr.
W sumie tyle starczyło by relacji, ale w mambowym wydaniu ten maraton był jeszcze ciekawszy.
A wszystko zaczęło się w aucie, kiedy to niejaki sufa i małgośka mówią mi omawiali ze mną przy Jacku Danielsie (niestety czekającym na wieczór w lodówce) wyścigową strategię.
Tego dnia należało bowiem pokazać niektórym, gdzie raki zimują. Rozkaz otrzymany był zrozumiały - Sylwia G. ma zginać marnie w kurzu spod mych opon.
Sposób osiągnięcia celu przemyślany - podjazdy robić równym spokojnym tempem a zjazdy jak zawsze - ile bozia dała.
No i generalnie się udaje. Pierwszy podjazd na Trzy Kopce idzie w miarę łatwo. Nie obywa się bez konieczności zejścia z roweru, asfaltowi ścigacze wymiękają bowiem już na płytach. Lepiej jest w terenie, chyba podszkoliłam przeciskanie się w grupie i tu udaje się wszystko podjechać, mimo dziwnych reakcji niektórych bajkerów na kilka kamieni. Jednak to co najlepsze zaczyna się tuż po osiągnięciu szczytu. Zjazd na którym średnia prędkość z polara wyszła mi 30 km/h.

bikelife.pl
Mijam tam sporo osób. Momentami jest grubo. Wszystko tak wysuszone, że opony bardzo szybko wpadają w poślizg, ciężko z przyczepnością. Gdzieś na początku mryga mi koszulka corrateka, jest dobrze. W połowie The Prezes łata gumę - pierwszy pech, który dla mnie okaże się zbawieniem :)
Tnę w dół, zaczyna się asfalt i już płasko. Wyciągam żela, ale po 200 metrach już wiem, że nie wszystko jest ok. Tylne koło zaczyna pływać.
Tak. No to ściganie zakończone. Stało się to, co mogło być najgorszego - różnica ciśnień między 1,95 bara które ładuje zazwyczaj a 1,86 które wbiłam tym razem okazała się znacząca i złapałam snejka.
Powoli ściągam kółko, ktoś pyta czy pomóc. Dzięki.
Obok przechodzi chłopak, chce podarować swoje koło. Dzięki.
Zmieniam dętkę i wyciągam swoją mini pompeczkę. Dopompowanie nią do 2 barów jest dość czasochłonne i żmudne, chyba nawet dla przyjemności już na zjazdach nie poszaleję :(
Na szczęście w tłumie mijających mnie osób pojawia się sufa z nabojami i The Prezes z większą pompką. Pompujemy oponę na maksa i postanawiamy zjechać na mini aby resztę dnia spędzić pluskając się nad Wisłą.
Niestety ambicja na to nie pozwala, zamiast skręcić w prawo wybieram lewą stronę i odjazd pod Grabową.
Pewna, że już nic nie powalczę, pogodzona z niezrealizowanym celem wyścigowym jadę sobie spokojnie z nóżki na nóżkę. Gdzieś przede mną majaczy sufa i Tomek. Na bufecie ich dochodzę. Jedziemy chwilę razem, ale to nie moje tempo.
Zjazd już zupełnie pokazuje różnice ( co ciekawe w tamtym roku ciężko było nadążyć za sufą na takich łupankach) i tyle z mojej wycieczki w miłym towarzystwie. Pozostaje samotnie delektować się urokami doskwierającego upału oraz kamieniami pod kołami.
I było by pięknie i było by miło, gdyby na bufecie się to nie skończyło.
Bowiem tam okazuje się, że nie ma nic do picia. To niewyobrażalne, ale prawdziwe. Pozostawię to bez komentarza na mym blogu, co lepsze, poprzednim razem w grabkowym Ustroniu było dokładnie tak samo :(
Wciągam chyba z sześć pomarańczy i postanawiam zatankować wody w potoczku. Pamiętam bowiem, że po drodze będzie ich kilka.
Pierwszy omijam z racji trudnego dostępu.
Drugi praktycznie zupełnie wysuszony.
Po trzecim pozostał tylko ślad.
Mamba zostaje z dwoma łykami wody w camelbacku.
W tym samym momencie mija mnie Paweł Urbańczyk.
czarnaMAMBA po gumie - słyszę - kręcisz, kręcisz.
No to grzecznie kręcę. Nie długo jednak, bo podjazd pod Beskidek jest nie do zrobienia o suchym pysku. Spacerek okazuje się miłym urozmaiceniem i odpoczynkiem dla organizmu. Cały czas rozglądam się za jakimś źródłem wody, niestety dopiero za Orłową jacyś turyści częstują mnie swoja wodą.
W głowie pojawia się ostatnia deska ratunku - miejsce dzisiejszej wieczornej imprezy - dom Pawła Gomoli. Pewnie ktoś z teamu tam został.
No i jak nie, jak tak.
Okazuje się, że w naszym teamie są zajebiści ludzie, którzy zorganizowali własny bufet i rozlewają Gomolankę. Niejednemu ratują życie. Po przeciez organizator nie pomyślał o dodatkowych bufetach na trasie.
Tak doładowana szybko pokonuję ostatni kilometr podjazdu na Trzy Kopce i szybko zjeżdżam do mety. Po drodze miejsce warte zapamiętania. Wąwóz z kamieniami i kilkoma trudniejszymi momentami.
Potem asfalt , mostek i doping kolejnych Gomolów, którzy mają już to szczęście i pluskają się w wodzie.
Uff. Meta. Enervit. Auto. Ręcznik. Klapki. Wisła.
I to by było na tyle, kiedy okazuje się że mimo wycieczkowego charakteru dzisiejszego ścigu ląduje na 4 miejscu.
Tradycji staje się jednak za dość i na dekoracje nie zdążam :)
Odbieram tylko kolejnego buffa i myślami jestem już w ogrodzie z zimnym piwem w ręce.
Do trzeciego miejsca brakuje dokładnie 10ciu minut straconych na łataniu gumy.
Kategoria Beskid Śląski, Maratony
Dane wyjazdu:
47.00 km
0.00 km t-żer
04:36 h
10.22 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Podjazdy:1845 m
Kalorie: 3132 kcal
Rower:
o Karpaczu słów kilka zaledwie
Sobota, 23 czerwca 2012 • dodano: 26.06.2012 | Komentarze 9
Co tu dużo pisać.Myślałam, że Trophy już odpoczęte.
Okazało się, że chyba nie.
Zresztą, każdy ze startujących w rozmowach mówił, że ma takie same odczucia.
Kasia L. nawet się wycofała.
Ja jechałam siłą woli i endorfinami, na które liczyłam na zjazdach.
W wyniku początkowych korków troszkę niezadowolenia było, ale potem banan na buzi nie znikał.
Dłuższa relacja z mojej perspektywy na nowym świetnym rowerowym portalu
I chwila samozachwytu.

Kategoria Maratony
Dane wyjazdu:
52.00 km
0.00 km t-żer
03:51 h
13.51 km/h:
Maks. pr.:55.00 km/h
Podjazdy:1867 m
Kalorie: 2600 kcal
Rower:
Bez kurczy - o co kaman - BM Kluszkowce
Sobota, 26 maja 2012 • dodano: 30.05.2012 | Komentarze 14
Oj długo trwało zanim zdecydowałam się, jak spędzić ten weekend.Dusza ma rozdarta pomiędzy grawitacją a podjazdami.
Koniec końców zadecydował dojazd na zawody, a nawet i jego brak
Mszana niestety musi jeszcze na mnie poczekać.
Może jak już nazbieram na te ochraniacze, to podejmowanie decyzji łatwiejszym się stanie…
Nie trudno się już domyślić – sobotę spędzałam w okolicznościach sprzyjających kolejnemu sponiewieraniu się zarówno w wymiarze duchowym jak i fizycznym. Kluszkowce okazały się całkiem fajna miejscówką na grabkowy maraton. Niestety tego zdania nie byli chyba stali bywalcy tego cyklu, bowiem frekwencja delikatnie mówiąc nie dopisała.
Ale żeby było od początku to może tak…
Na miejsce dojechałam w jakże miłym towarzystwie chłopców z Osoz Racing Team :)
Bramki wyjazdowe z autostrady pojawiły się dziwnie szybko, zaraz po wjazdowych.
Kluszkowce pojawiły się równie szybko. Po drodze zaliczyliśmy wspomnianą już Mszanę, a tam parking i przygotowania do ET.
Do biura zawodów nie dotarłam. Kto był ten wie – golgota.
Czasu nie chciałam marnować.
Start z trzeciego sektora, a tam zero kobiet. Nikogo nie widać, a decyzję trzeba podjąć – jedziemy na spokojnie, jak na trophy, czy robimy ściganko? Po rozmowie z Romkiem zastanawiam się, czy nie pojechać giga dla wypróbowania, ale zaraz po chwili uświadamiam sobie, że hola hola jestem kobietą i w tym cyklu pozbawili mnie prawa wyboru dystansu (sic!).
W końcu startujemy. Początek spokojnie asfalt i po chwili szuter.

I żebym miała co opisywać, to wydarza się heca nie mała, bo niektórzy mają już problem z równowagą na szutrze, przez co ja przyhamować zmuszona jestem, a biker za mną zmuszony jest zahaczyć tym i owym o spodenki me gomolowe, które nie wytrzymują presji i puszczają.
A że puszczają dość mocno, to trzeba zatrzymać się i ocenić sytuację…

Po ocenie sytuacji ryzykuję, mając nadzieję na dodatkową wentylację i niekoniecznie konieczność opuszczenia trasy maratonu z powodów obrażających uczucia innych osób.
Uprzedzę zniecierpliwionych – udało się do końca bez większych hec ;)
Przygoda w pierwszych 10ciu minutach działa jednak rozstrajająco i chwilę trwa aż udaje się z powrotem wkręcić na odpowiednie obroty.
Na twarzy w końcu zagęszcza uśmiech i standardowy look czarnejMAMBY.

Pierwsze kilometry trasy delikatne. Sporo asfaltów i szutrów. Widokowo – bajka. Odsłonięty teren i wioski podgórskie, bo początek raczej pagórkowaty był, robią klimat. Decyzja o ściganiu się zapada szybko. Szkoda tylko, że kobiet w stawce ni widu ni słychu.
Pojawiają się za to pierwsze komentarze i pytania dotyczące oryginalnego „wywietrznika” :)
Po jakimś czasie pojawia się coraz więcej terenu. Teraz wiem, czemu tak mało startujących. Ta trasa będzie wymagająca. Lubię to.
Mimo tego, że mam camelbacka na bufetach przystaję i popijam po kubeczku enervita i wciągam banana. Na jednym z nich A. Piątek pyta o zawodniczkę 4F. No dupa - myślę sobie – ta nam znów wklupie minut :)
Gdy trasa zalicza piękny przejazd wzdłuż rzeki, już wiem, że nie będę żałować startu w tym maratonie. Gdy zaczyna się ostatni podjazd – góra-dół – wiem, że to będzie walka.
I nie mylę się. Za każdym razem gdy zdaje się być już na szczycie, krótki zjazd i oczom ukazuje się kolejny podjazd.
I tak chyba do usranej śmierci by było, gdyby nie to, że morale zostają podniesione brakiem obowiązkowych na każdym ścigu kurczy. Tym razem chyba gdzieś się zapodziały. Jest wycisk, ale jaki to komfort jechać bez uczucia rozrywania mięśni :)
Upragniony koniec nadchodzi i pozostaje tylko zjazd do mety.
Ale zjazd to nie banalny. Cud, miód i orzeszki. Kamienie, błotka troszkę, rynny, kałuże.
Ech, czarny się doczekał.
Wyprzedzam tam kilka osób i prawie wyrąbuje się z kolesiem, który chyba nie zna grawitacyjnej teorii rynien.
Na teoretycznej mecie okazuje się, że to jeszcze nie koniec. Wisienka na torcie ostatnie 200 metrów podjazdu, tak żeby po miodnym zjeździe nie zapomnieć czasem o podjazdach, które maltretowały przez większość czasu na trasie.

Po orzeźwiającej kąpieli w rzece i niezjadliwym makaronie podawanym przez niezjadliwą panią dowiaduję się oczywiście, że byłabym trzecia (jestem pięta), ale Katarzyna Solus-Miśkowicz oraz Paula Gorycka wcisnęły mi z jakąś godzinę :)
Nie zdążam też na dekorację, bo podejście pod wspomnianą „golgotę” troszkę trwało.
Sytuację ratuje nagroda odebrana po dekoracji. Buff – niby nic specjalnego, ale zamierzałam się z zakupem, odpadł więc jeden wydatek :)
W drodze powrotnej – hod dog z widokiem na Tatry – mniam,

Kategoria Maratony
Dane wyjazdu:
54.00 km
0.00 km t-żer
04:16 h
12.66 km/h:
Maks. pr.:52.00 km/h
Podjazdy:1740 m
Kalorie: 2936 kcal
Rower:
Szukając granic MTB - Powerade Marathon Wałbrzych
Sobota, 19 maja 2012 • dodano: 24.05.2012 | Komentarze 9
Halo!?Jest tam ktoś jeszcze???
Czy już przekroczone zostały granice wszelkiej cierpliwości?
Licznik wejść na bloga od soboty wyjątkowo szybko się kręci.
Może więc jeszcze poczekać?
No dobra, znalazło się kilka chwil, więc wymęczę coś.
Niestety wena gdzieś odeszła, a Vena pojechał na następne zawody.
Cóż zrobić.
Kolejna relacje będzie pisana na świeżo, w aucie w drodze do domu.
Nie będzie problemu z emocjami, bo chyba oto tu chodzi.
A jak wiadomo w MTB emocji jest bez liku.
Są emocje na starcie, są emocje na pierwszym singlu, są emocje na zjazdach i na przymusowych postojach spowodowanych defektem. Emocje są też, gdy widzisz rywala z którym ciągle tasujesz się na trasie, albo gdy widzisz, że dziś noga nie podaje i pozostaje trochę szybsza niedzielna wycieczka. Wybrani z nas mają szczęście przeżywać emocje na pudle.
Ostatnimi czasy sporo emocji można było znaleźć na kilku fejsbukowych stronach grup kolarskich. Odnowiła się dyskusja „ile cukru w cukrze”, czyli – co to jest MTB i kto może rościć sobie prawa do używania tej nazwy.
Dla mnie sprawa jest prosta – M to mountain, B to bike.
Połączenie tych słów od 2009 roku zupełnie odmieniło moje życie.

A że raczej wymagająca jestem, nie lubię kompromisów, uwielbiam zaś konkrety, to pasję moją rozwijam pojawiając się dość regularnie na imprezach Grzesia Golonki.
Imprezy jego są ponoć PURE MTB.
Kolejne edycje zaliczam smakując po kolei kawałek po kawałku tortu jakim jest kolarstwo górskie. Co najlepsze, każdy z nich smakuje inaczej, każdy ma inny skład i nadzienie. Każdy zaskakuje i uświadamia moją słabość, każdy motywuje do następnego sponiewierania się.
Za każdym razem zastanawiam się też, czy to nie przesada, czy oby nie za dużo pure w tym całym ambarasie.
Owszem – szutry, leśne dukty i nasypy kolejowe to złoooo, ale jak daleko sięga druga granica?
Trzeci z cyklu maraton GG w Wałbrzychu okazał się idealny do zadania sobie pytania, czy pure to już aby nie przesada.
Czemu?
Bo od kilku zupełnie niezależnych osób usłyszałam, że maraton był przekombinowany, a ja sama przejeżdżałam przez linię mety z mieszanymi uczuciami.
Powodów było kilka, i szczerze mówiąc już nie do końca pamiętam, co mnie tak obruszyło, ale jak już powiedziałam a to i mówię be.
Poniżej kilka najczęściej wymienianych minusów trasy:
Po pierwsze tunel – fajna rzecz móc pochwalić się jedyną taką atrakcją wśród konkurencji, ale nie dla wszystkich uczestników tunel okazał się atrakcją. O sobie nie pisze, bowiem do połowy jechałam w okularach na nosie nawet wyprzedzając sporo osób, a dopiero w feralnym miejscu egipskich ciemności gdzie ktoś przede mną zaczął hamować, uświadomiłam sobie, że jednak może być jaśniej i je ściągnęłam.

Po drugie mega wypych, gdzie ledwo co wytaszczyłam czarnego na górę – ponoć miało to być in plus dla trasy. Czy zjazd singlem zaraz po był tego warty? Singiel był kiepski i usiany drzewami. Przejechałam tylko przez jedno.
Po trzecie – strome podejście zaraz po tunelu. Ale czy to było złe? Miałam okazję zjeść Powerbarka i pogadać z ludźmi z mojej stawki :)
Po czwarte – długi trawersujący singiel. Był miodny, ale czy dobry na maraton. Na szczęście kultura na trasach Grzesia jest coraz lepsza i nie było żadnych problemów.
Po piąte – runda honorowa – zawsze przyczyna nieszczęść i problemów.

Dla jednych plusy, dla innych minusy. Podsumowania nie będzie bo, jak ktoś już gdzieś pisał wcześniej – tak na prawdę każdemu nie dogodzisz.
Chcemy techniki, trudności, innowacyjności, a gdy się to pojawia marudzimy, że singiel za wąski, zjazd za kamienisty, tunel za ciemny.

PS:
A żeby jednak było bardziej osobiście, to miło było:
- spotkać na trasie Monikę i Kasię,
- wreszcie mieć obok siebie kogoś z Gomoli (zawsze jeździłam sama w mojej stawce),
- usłyszeć „cześć czarna” na trasie od ludzi, których (przepraszam) czasem nie kojarzę,
- móc oddać się w ręce naszym masażystom,
- zapozować do kilku zdjęć Pawłowi,
- załapać się na szerokie pudło
- zjeść mega tłustą pizze w drodze powrotnej.
I jak tu tego nie lubić???
Kategoria Maratony
Dane wyjazdu:
39.00 km
0.00 km t-żer
03:01 h
12.93 km/h:
Maks. pr.:57.80 km/h
Podjazdy:1405 m
Kalorie: 2190 kcal
Rower:
9 sekund w Złotym Stoku
Sobota, 5 maja 2012 • dodano: 07.05.2012 | Komentarze 8
Robienie wpisu kilka dni po maratonie to jak jeść zimne Cynabonki. Niby ok, ale mogło by być lepiej.Nawet o zimnych Cynabonkach mogę na razie pomarzyć, więc dokonuje wpisu.
Krótkiego i treściwego wpisu.
Trasę w Złotym znam już chyba na pamięć.
Jest to jedna z ulubionych tras.
Celem na ten ścig było oczywiście szerokie pudło.
Oczywiście obeszłam się smakiem. Zabrakło 9 sekund.
Czemu?
Bo myślałam, że dziewczyna przede mną jest z K3 i odpuściłam na ostatnim kilometrze :( Drugi powód to brak wypoczęcia. W piątek wybralismy się na dwie godziny w góry, zrobiłam piesze rozpoznanie na Borówkowej. Niestety było to mało rozsądne.
To chyba tyle.
Lepiej chyba obejrzeć obrazki. Ponoć społeczeństwo coraz bardziej wizualne.
Miło widzieć idąc rano po bułki taki samochód.
W sektorze – jeszcze drugim :) Tętno skakało z samych nerwów do 130 :)
Kamieniołom. Oczywiście na feralnym zakręcie z kamyczkami, koleś przede mną się wypina przez co ja wpadam w jakiś mega turbulencje. Musiało to nieźle wyglądać.
Już po pierwszym zjeździe. Strumyk zeszłam, bo zrobił się korek I wolałam nie rysykowac gleby.
Na łące miałam trzech osobistych fotografów. Tu poprawiam makijaż.
Po Borówkowej. Na widok wieży pierwszy skurcz. Zjazd w porządku, a potem cyk, cyk za każdym depnięciem
No i dokulałam się. Na mecie czekając na pivko.
Toaleta.
Ręce, które działają cuda.
I oglądanie dekoracji z pozycji widza.
Czas: 03:01:32
Open: 278/513
K2: 7/24
Ps: Dla niewtajemniczonych Cynabonki
Kategoria Maratony
Dane wyjazdu:
49.00 km
0.00 km t-żer
02:33 h
19.22 km/h:
Maks. pr.:54.00 km/h
Podjazdy:990 m
Kalorie: 1840 kcal
Rower:
BM Zdzieszowice - Góra św Anny
Sobota, 28 kwietnia 2012 • dodano: 29.04.2012 | Komentarze 4
Na Górę św. Anny wiele osób przyjeżdża z pielgrzymkami.My w sobotę pojawiliśmy się tam w zgoła innym celu.
M. Grabek organizował tam ścig.
Słyszałam, że ponoć fajna trasa, pogoda zapowiadała się świetnie i w końcu chciałam sprawdzić poziom formy przed Złotym.
Zabrałam się dzięki uprzejmości sufy i Bartka ich karawanem i o 9.00 byłam już na miejscu. Załatwiłam numerek, sektor i spokojnie siadłam w cieniu gryząc Powerbara. Rozgrzewki nie robiłam, bo poziom rozgrzania był już odpowiedni.
O stosownej godzinie weszłam do sektora i wszyscy ruszyliśmy niczym pątnicy 6 kilometrowym podjazdem na "ankę".
W założeniach chciałam zrobić trening o charakterze wyścigu.
Ostatecznie wyszedł wyścig o zupełnie nietreningowym charakterze :)
Tętno znów od początku takie, że lepiej wyłączyć pulsometr.
Niestety na dodatek w wyniku dość sporego upału, dużego wysiłku, zbyt małej ilości wody i dużej jedzenia samopoczucie było kiepskie.
Pierwsza godzina polegała na walce, aby nie wskoczyć w krzaki i oddać ziemi, to co ziemskie.
Co prawda udało się tego uniknąć ale przez drugą godzinę kręcenia bałam się wziąć cokolwiek do ust, żeby wspomniana ochota udania się w krzaki nie powróciła.
Koniec końców udało się na asfalcie dogonić sufę :)
Potem wziąć jakieś dziewczyny. Jedną z nich wzięłam za Ewę Duszyńską. Jak się potem okazało był to chyba jej duch, bo w Zdzieszowicach nie startowała :)
Potem doszłam i Tomka, co sprawiło, że zaczęłam zdawać sobie sprawę, iż w całkiem dobrym miejscu jestem.
A gdy na 8 kilometrze przed metą zobaczyłam Sylwię, to włączyła się czerwona lampka i mimo mega skórczów w czwórkach oraz łydkach cisnęłam już na złamanie karku.
Tak udało się docisnąc do mety, gdzie jak się okazało byłam piąta i w nagrodę dostałam buteleczkę smaru do łańcucha firmy Brunox.
Kategoria Maratony
Dane wyjazdu:
75.60 km
0.00 km t-żer
03:51 h
19.64 km/h:
Maks. pr.:46.00 km/h
Podjazdy:560 m
Kalorie: 2680 kcal
Rower:
180 na tempomacie w Murowanej Goślinie
Poniedziałek, 16 kwietnia 2012 • dodano: 16.04.2012 | Komentarze 12
Taaa daaammm.No i nastało oczekiwane.
Zaczął się sezon.
Na razie ponoć delikatnie, po płaskim, na rozkręcenie.
Ale czy u Grzesia może być delikatnie?
W Murowanej startowałam już rok temu. Niewiele pamiętałam oprócz piasku, Dziewiczej Góry i pociągów.
W tym roku trasa miała być zmieniona i była, ale co pamiętam???
Piasek, Dziewiczą Górę i …. nie, nie pociągi.
Zaczęło się niewinnie.
Pojechałam po numerek z Arturem. A że zastanawiałam się, jaki strój odziać na siebie, pojechałam na krótko. Krótkie się jednak nie sprawdziło.
Mżawka i wielkopolski wiatr robiły swoje.
Wybór odpowiedniego zestawu na maraton to nie lada problem, a że każda kobieta w szafie mam troszkę do wyboru, po długich przemyśleniach udało się wybrać strój odpowiedni do pogody. A ta tego dnia postanowiła nas zaś nie rozpieszczać.
Strój okazał się w pytke, bo komfort termiczny został zapewniony.
Problem był jednak z komfortem psychicznym.
Stres na starcie był.
Zabrzmiała fragma. I serce zabiło jeszcze mocniej.
Jami zaczął odliczać i fruuuu. Poszło towarzystwo.
Od samego początku OGIEŃ.
Cisnę co sił, wiem że początek to asfalt więc trzeba już łapać jakąś grupę.
Nie mam problemu ze zbyt gwałtownym startem, nigdy nie zapiekłam się tak, żeby potem mnie odcięło. Na pulsometrze momentalnie pojawia się 170, po chwili wjeżdżamy w teren i już wchodzę na najwyższe obroty – 180 to mój próg RCP. Ponoć nie jeździ się tak wysoko :)
Ale samopoczucie jest ok., a to na tym bazuje. Pewnie jak bym jechała wg mocy, okazałoby się że jestem w dobrej strefie.
Maraton zaczyna się małą pętlą nad Wartą. Świetny, urozmaicony teren. Troszkę kojarzy mi się z XC. Krótkie podjazdy, single, zakręty. O dziwo nie ma problemu z tłokiem. Owszem można byłoby przycisnąć, ale cyferki polara są nieubłagane, ciągle w okolicy 180. Dlatego czasem wolniejsze tempo przyjmuję jako chwilowy odpoczynek.
Gdzieś w tych okolicach spotykam Izę Kulpę. Coś wydaje mi się, że w tym roku będziemy się często spotykać. Mijamy się kilka razy przy okazji wymieniając kilka zdań.
Wynika z nich, że obydwie jedziemy zdecydowanie nie w tych strefach, w których trzeba. Ale wszyscy cisną, to trzeba się dostosować :)
Po drodze trafia się kilka podbiegów. Niestety ukazują one pewien mankament nowych pedałów. Z pozoru budowa zapewnia nie zapychanie się błotem i piachem. Niestety piasek gośliński nie ma sobie równych i przez problem z wpięciem bloków tracę kilka chwil. Iza mi ucieka.
Po chwili przede mną jakieś zamieszanie. Oooo!!! Pojawia się wspominana rzeczka. Ale o dziwo Grześ nie każe nam moczyć butów w pierwszej godzinie jazdy. Piękny, specjalnie wybudowany mostek, a za nim Paweł ze bikelifea. Śmiesznie to wygląda. Każdy po kolei zjeżdża po deseczkach, jak na sesji zdjęciowej :)
Bardzo dobrze mi się jedzie i zaczynam zastanawiać się, w którym miejscu stawki jestem. Niestety oprócz Izy nie widziałam żadnych dziewczyn. Gdy nagle na poboczu widzę czerwoną koszulkę. Pytam się czy wszystko ok.? Niestety nie dosłyszę i mijam ją. Jak się potem okazuje, Iza zalicza DNFa :(
Cisnę więc dalej widząc przed oczami cyferki powyżej ercepowe. Po 50 minutach ładuje pierwszego, żela. Udaje mi się nawet nie pociaprać tą maziają.
A tu nagle zza pleców słyszę znajomy terkot kół. No taaaa, wiedziałam – Sufa ustalił sobie za cel aby dogonić czarną mambę i przekonać ją iż jest idealnym kandydatem na męża na Challenge :) Widać zima przepracowana, moc w nogach jest.
Co ciekawe jednak, dochodzi do mnie, ale potem już ciągle siedzę mu na kole. Czasem się oddala, czasem czuje mój oddech na plecach, ale cały czas mam go w zasięgu wzroku.
Po krótkiej chwili zdarza się drugi suprajs - dociera do nas Gosia i tak przez kilkanaście minut jedziemy sobie w mini-teamie. Sufa od razu postanawia nam pokazać, że możemy na niego liczyć i wsiąść do jego pociągu. Niestety jego pociąg dostaje niepotrzebnego przyspieszenia. Pociągamy więc za hamulec awaryjny i dalej jedziemy swoje. Ja dalej jak zaprogramowana w tętnie w okolicy 180 ;)
W tak miłym i wybornym towarzystwie docieramy do Dziewiczej. Kiler oczywiście z buta.
Pozostałe górki bez problemu i bez napinki. Zaczynają pojawiać się skurcze, wiem więc że nie mogę jechać zbyt siłowo.
Dziewicza na nowo pokazuje miejsce w szeregu. Niestety gubię gdzieś sufę i Gosię. Na horyzoncie pojawia się zaś koszulka Pani Swatowej. Ta to ma parę, myślę. Chciałabym w jej wieku też dalej kręcić na takim poziomie.
Postanawiam ją dogonić. Niestety ona załapuje się do pociągu, ja nie. Cisnę tak za tą grupką mijając po kolei jakieś odpadki, ale wiem, że sama jej nie dogonię. Praktycznie do samego końca mam ją w zasięgu wzroku, ale nie jestem w stanie dogonić.
I tu trzeba napisać coś o pociągach. Na tym maratonie skorzystałam z dwóch kół. Kilka minut jechałam za jakimś chłopakiem i 10 minut jechaliśmy razem z sufą. Cała reszta przepracowana samodzielnie.
Po dziewiczej nie było już chyba nic ciekawego. Woda skończyła mi się przy plakietce 5 km.
Piaskownica na końcu załatwiła na amen napęd.
Z trzaskiem i terkotaniem wjechałam szczęśliwa na metę, wdzięczna za to, że maraton obył się beż żadnego wypadku i strat.
Chłód nie pozwolił na liczne rozmowy. Wymieniłam tylko kilka słów z Maksem. Na szczęście zero kolejki do karchera i na nie szczęście chłodna woda w hotelu. Wyników nawet nie sprawdzałam, bo czas wydawał się słaby.
Ku mojemu zdziwieniu po wejściu do pokoju Artur obwieszcza mi miłą niespodziankę – ponoć załapałam się na szerokie pudło. Grześ jak zwykle śledzi wyniki online i wysyła nam smsy z rezultatem :)
Ogarniam się więc szybko i pędzimy na dekorację. Niestety ku kolejnemu memu zdziwieniu czytają wyniki k2 i moje nazwisko się tam nie pojawia. Co lepsze nie pojawia się też nazwisko Marty, która przyjechała dwie minuty przede mną.
Czesi znów dali dupy.
Irytuje się, bo już napaliłam się na to szóste miejsce. Zawsze to frajda wejść na podium.
Jak się potem okazuje wcisnęli jakieś wie dziewczyny przed nas. Wolę nie wnikać w jaki sposób nagle pojawiły się w wynikach. Bo długo na sportchellenge nie było ich ani na liście startowej, ani wśród zawodników, którzy ukończyli maraton.
Cóż trzeba się bardziej przyłożyć następnym razem. Nie dla mnie pudła tym razem :)
Summa summa rum jestem zadowolona z tego pierwszego startu.
Załapałam drugi sektor na Złoty Stok.
Zdobyłam największą do tej pory ilość punktów.
Strata do zwyciężczyni to 16 minut.
Miejsce open: 289/470
Miejsce k2: 8/13
Ciekawostką jest średnie tętno z wyścigu – 180 bpm.
Niby na tym poziomie mam próg rcp-beztlenowy, którego nie powinnam przekraczać, bo odpadnę. A ja powyżej tego progu spędziłam na maratonie 58 minut :)
Koliber jestem czy co???
Chyba się przesiądę :)
Kategoria Maratony
Dane wyjazdu:
55.00 km
0.00 km t-żer
04:32 h
12.13 km/h:
Maks. pr.:61.00 km/h
Podjazdy:1915 m
Kalorie: kcal
Rower:
MTB Marathon 2011 Istebna - disisdiend.
Sobota, 24 września 2011 • dodano: 13.10.2011 | Komentarze 0
Ostatni maraton, ostatnie błoto, korzenie, pot, ostatnia wyrypa.Niewiele pamiętałam z tamtego roku ( z tego zresztą też ;)).
Przeczytanie zeszłorocznego wpisu też nic nie dało.
Wszyscy mówili, że trudno. Ja byłam pozytywnej myśli.
W tym roku każdy maraton jechało mi się łatwiej niż w poprzednim sezonie.
Niestety wrzesień treningowo był już kiepski, co sprawiło, że organizm któremu odpuściłam sam odpuścił. Stojąc na mecie wiedziałam, że nie ma szans o nic powalczyć, a trzeba po prostu przejechać trasę dla przyjemności.
Liczyłam troszkę na poprawienie punktów, do siódmego miejsca brakowało tylko 20 punktów, niestety był to chyba najgorszy punktowo maraton i został odliczony od generalki :)
Pojechałam więc bez napinki i powoli przypominały mi się kolejne fragmenty trasy.
Ciekawe single, mega strome asfalty, czesko-słowackie łąki… wszystko to sprawia że Istebna to bardzo ciekawy, różnorodny pod względem trasy oraz rzeczywiście trudny maraton.
O punktach i wyniku pozwolę sobie pomilczeć.
Wspomnę zaś o świetnej atmosferze na trasie, pięknej pogodzie i radości z jazdy.
Kategoria Maratony
Dane wyjazdu:
24.00 km
0.00 km t-żer
02:09 h
11.16 km/h:
Maks. pr.:41.00 km/h
Podjazdy:680 m
Kalorie: kcal
Rower:
Schronisko pod Śnieżnikiem - rozjazd
Niedziela, 11 września 2011 • dodano: 13.09.2011 | Komentarze 0
Na rozjazd wybraliśmy się w góry.Pod górę ale żółwim tempem.
Wdrapaliśmy się pod schronisko, potem zjazd szlakami rowerowymi.
Znaleźliśmy kilka bardzo fajnych odcinków.
Zdjęcie od Jacka, który wybrał się na Śnieżnik tym razem pieszo.
Kategoria Maratony