avatar Ten blog rowerowy prowadzi MAMBA z miasteczka Katowice. Od czerwca 2009 r. mam wykręcone 22914.50 kilometrów w tym 3088.00 na trenażerze. More...

    baton rowerowy bikestats.pl

    Poprzednie lata



    button stats bikestats.pl

    button stats bikestats.pl

    button stats bikestats.pl

    button stats bikestats.pl

    Tu już byłam









Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Maratony

Dystans całkowity:2223.60 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:164:16
Średnia prędkość:13.54 km/h
Maksymalna prędkość:66.00 km/h
Suma podjazdów:57407 m
Maks. tętno maksymalne:198 (99 %)
Maks. tętno średnie:184 (92 %)
Suma kalorii:63243 kcal
Liczba aktywności:46
Średnio na aktywność:48.34 km i 3h 34m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
40.00 km 0.00 km t-żer
03:07 h 12.83 km/h:
Maks. pr.:56.00 km/h
Podjazdy:1490 m
Kalorie: 1986 kcal
Rower:

MTB Marathon 2011 Złoty Stok

Sobota, 30 kwietnia 2011 • dodano: 02.05.2011 | Komentarze 7

Maraton w Złotym Stoku to pierwsze w tym sezonie górskie ściganie. To tu okaże się jaką formę mam ja, a jaką rywalki, czy wynik będzie lepszy niż w tamtym roku i najważniejsze – czy czarny sprawdzi się na maratonie :)
A trasę dobrze znam z poprzedniego roku. Praktycznie nic się nie zmieniła, ale GG obiecuje że nie będzie końcowego fragmentu XC, które dobiło mnie w tamtym roku.
Dobijająca w tamtym roku była również pogoda. Teraz jednak aura zapowiada się zgoła odmienna.
Jak zazwyczaj na maraton jedziemy dzień wcześniej dzięki temu rano nie trzeba się spinać. Jemy śniadanie, idziemy na start Giga, trochę szwendamy się po stoiskach. Zaliczam też serwis DSR aby sprawdzić czy dobrze przykręcone są stery oraz wyregulować tylna przerzutkę.
O 10.47 meldujemy się w sektorze – dalej drugim ;)
Spotykam Izę, troszkę rozmawiamy. Mam dziwnego stresa. Dawno nie czułam takiego napięcia na maratonie.
Odliczanie spikera i zaczyna się blisko 9 kilometrowy podjazd. Jest dobry na rozciągnięcie stawki, co nie zmienia faktu, że na jednym z pierwszych kamienistych zakrętów zawsze się korkuje i zawsze lecą niecenzuralne wypowiedzi tych, którzy pragną wygrać maraton na pierwszym kilometrze.



Jadę swoim rytmem, niestety nie takim jak dzień wcześniej na mini-objeżdzie :)
W zasięgu wzroku Iza i Monika. Jest ok., na razie nie przyciskam i kontroluje sytuację.
Gdzieś pod koniec pierwszej części podjazdu na bardziej stromym odcinku uślizguje mi się tylne koło i musze trochę podprowadzić. W tym samym czasie bierze mnie Agnieszka ze słowami „A tak na ciebie liczyłam”.
Tracę ją z oczu, przez to zejście z roweru, ale co tam myślę, przecież to nie moja kategoria.
Za chwilę jednak następuje krótki szybki zjazd, na którym czarny pokazuje, na co go stać. Po zjeździe jest od razu sztywny podjazd, sprawnie redukuje biegi i już widzę, że dogoniłam koszulkę gymnasiona :) Potem kilka razy się tasujemy, ale ostatecznie udaje mi się być górą.
Gdzieś tu udaje mi się tez zgubić Izę i Monikę. Chyba spokojny (184bpm :D) podjazd zdał egzamin.
Zaczyna się jednak zjazd. Znów za dużo ludzi, jedziemy koło w koło a to utrudnia wybór toru jazdy. Na dodatek z tyłu słyszę motocykl – trzeba go przepuścić. Ale zaraz – myślę sobie – przecież mogę wskoczyż zaraz za niego :) Tak robię i spory fragment jadę w asyście, nie jest łatwo, bo co chwila się zatrzymujemy, a na tych kamiorach i uskokach trudno utrzymać równowagę. Na granicy przewrotki zjeżdżam jednak wszystko :)Czarny daje rade.



Na pierwszym bufecie się nie zatrzymuję, wcinam żela i popijam wodą z bukłaka. Zaczynamy kolejny podjazd w lesie, pod Gomółkę. Nastromienie przyjemne, kręcę swoje. Szykuje się jednak kolejny zjazd – do Lutyni. To kamienny wąwóz z rzeką. Oj pamiętam go z tamtego roku. Teraz nie jest łatwo, ale nie ma porównania do zeszłorocznego zjazdu.
Tu spotyka mnie tez zdziwienie, widzę Gomolową koszulkę. Okazuje się, że to Piotrek. Nigdy na trasie nie spotykam teamowiczów, a tu proszę…zastanawiam się, czy jestem wyżej czy niżej w stawce niż zazwyczaj. Rozmawiamy chwilkę, ale wypukłości terenu nie pozwalają na zbyt długa rozmowę. Zjeżdżamy obok gospodarstwa do bufetu. Łykam trzy kubeczki Poweradea, wciągam żela i dawaj dalej.
Na horyzoncie pojawia się jakże miły widok – podjazd na Przełęcz Lądecką. Piękny, trawiasty, dobijający. To próba charakteru dla każdego. Na dodatek na dole zaczyna wiać. Piotrek, którego mijam informuje mnie, że mam koło minuty straty do Oli Janoty. Kurcze, to nie możliwe – myślę i jadę dalej, a tu zaczyna się podjazd pod Borówkową. Bardzo podoba mi się ten podjazd, kamienie i korzenie. Mało ludzi, więc można walczyć z samym sobą i trasą. W końcu pojawia się tabliczka z napisem Borówkova Hora, budka z piwem i jak zawsze nie zauważam wieży :)
Teraz zjazd. Najpierw spokojnie, ale potem nawet czarny ma dość w jednym miejscu muszę zejść. Mijam kilku bikerów, ale Piotrek znów bierze mnie na zjeździe :)
Razem dojeżdżamy do bufetu, a tu rzeczywiście Ola.
To nie możliwe – myślę. Teraz pewnie zostawi mnie na zjeździe. Ale wbrew pozorom trzymam jej się długo na kole. Nastromienie ogromne, koło 20%. Tym razem ja biorę Piotrka, ten krzyczy – Do zobaczenia na zjeździe, a ja na pulsometrze 195 uderzeń na minutę ;)
Na końcówce podjazdu Grześ Golonko. Podjazd mnie przerasta, schodzę z roweru i chwilę idziemy razem. Zamieniamy kilka zdań, Grzegorz przeprasza, bo pomógłby mi chętnie, ale nie wypada :) Teraz już tylko zjazd – pociesza.



I o dziwo jego słowa się sprawdzają. Teraz to już mega szybki zjazd do samej mety. Cisnę co sił w nogach, ale na niektórych zakrętach modlę się aby nie wypaść z trasy. Gdzieś przed sobą szukam Oli, ale daremnie. Nagle jednak zza pleców słyszę – Lewa jedzie. Tak, to znowu Piotrek, na zjazdach zdecydowanie szybszy.
Kręcę w dół i już na asfalcie zauważam jakąś kobietę, nie wiem kto to, ale postanawiam ją jeszcze wyprzedzić. I się udaje, co prawda to ktoś z K3, ale zawsze jedno miejsce Open wyżej.
Na metę wjeżdżam zadowolona, wymęczona trochę skurczami.
Dobry czas. W porównaniu do tamtego roku, ale to tez kwestia ilości kilometrów i warunków pogodowych.
Bufet tez w tym roku lepszy – piwo i bułki – bardzo dobry pomysł :)

Wyniki:

Czas: 3h 7 min
Open: 302/569
K2: 12/23.

Ocena wyścigu: Podobnie jak w Murowanej. Wydaje mi się, że dobrze pojechałam i jestem zadowolona, ale nie znajduje to odzwierciedlania w zajętym miejscu.

Teraz Zabierzów, który muszę niestety odpuścić ;( Mam więc miesiąć do Krynicy. Przygotowania czas zacząć :)
Kategoria Maratony


Dane wyjazdu:
12.00 km 0.00 km t-żer
00:58 h 12.41 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Podjazdy:295 m
Kalorie: 386 kcal
Rower:

Złoty Stok - prolog.

Piątek, 29 kwietnia 2011 • dodano: 01.05.2011 | Komentarze 2

Do Złotego przyjeżdżamy wcześnie. Postanawiamy więc sprawdzić warunki na trasie.
Robimy pierwsze sześc kilometrów podjazdu.
Okazuje się, że zgodnie z przewidywaniami jest sucho.
Świetnie jedzie się ten podjazd, na spokojnie, w tlenie.
Niestety wiem, że jutro już tlenu nie będzie :)
Kategoria Maratony


Dane wyjazdu:
62.00 km 0.00 km t-żer
02:22 h 26.20 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Podjazdy:295 m
Kalorie: 1400 kcal
Rower:

MTB Marathon 2011 Dolsk

Sobota, 16 kwietnia 2011 • dodano: 17.04.2011 | Komentarze 6

Sobota, 16 kwietnia - Dolsk.
Druga edycja Powerade Maraton 2011.

Powoli zaczynamy się wdrażać w maratonowy cykl życia.
Weekendowa wyrypa, a potem tydzień regeneracji.
Po Murowanej regeneracja była szybka. Szybko można więc było wystartować w kolejnym wyścigu. A Dolska byłam bardzo ciekawa, ponieważ to pierwszy maraton, w którym mogę porównać wynik do uzyskanego w tamtym roku.

Rano budzę się więc z małym stresem, napięcie rozładowuje sytuacja braku śniadania o 8.30 i hasło pani z obsługi – „No to kończymy”. Villa Natura kreująca się na super ośrodek, w którym muszę prosić o praktycznie wszystko – jajecznica, herbata, mleko…. Więcej nie wymieniam. No może jeszcze wspomnę o makaronie – w tamtym roku był dla wszystkich, w tym obecny tylko na stoliku Mroza :)

Po śniadaniu idziemy z Arturem obejrzeć start giga. Spotykamy Jacka na sztywniaku wymieniamy kilka zdań i idziemy do przodu. Start giga jak zwykle szybki, gdzieś na końcu zauważam Wiolę. To jej pierwszy start u Grzesia G. ciekawe jakie będą wrażenia, choć na te prawdziwe czekam po górskich edycjach :)


Start Giga.

Po gigowym starcie idziemy jeszcze do namiotu Synergii, spotykamy Petrę ze Sławkiem, troszkę rozmawiamy, a potem biegniemy szybko szykować się do swojego startu.

10.30 – rozgrzewka, pulsometr działa o dziwo.

10.50 – idziemy do sektorów pulsometr przestaje trybić.

10.55 – stoję z Arturem w sektorze, pierwszy raz w drugim. Myślę sobie – „Oby nie ostatni”. Po Murowanej drugi sektor był jedyną rzeczą z której byłam zadowolona.

11.00 – START – pulsak zaskakuje, pokazuje 180 bpm, ja cisnę i myślę tylko o tym, by być jak najbardziej z przodu, żeby tylko wejść w stawkę, gdzie ludzie wiedzą coś na temat jazdy w grupie.

Po asfaltowym mini-podjeździe zaczynają się pierwsze piaski. Daję z siebie wszystko. Nie patrzę na tętno, mam nadzieję, że organizm sam wie, na jakim poziomie mogę pocisnąć.
Przypomina mi się trasa z tamtego roku. Tu gdzieś Jabłczyńska dreptała z rowerem.
Potem pseudo techniczny zjazd i zaczynają się asfalty.
Niestety początek nie jest dobry, bo stawka się rozciąga. Nie wiem kiedy, okazuje się, że stawka się rozciągnęła. Zostaje sama :( Z przodu ludzie za daleko, nie dojdę ich. Za mną też za daleko, by na nich czekać. Nie pozostaje mi nic innego, jak jechać swoje i czekać na rozwój sytuacji. Na szczęście po pięciu minutach słyszę z tyłu szum. Jest – myślę sobie – trzeba „wsiąść do pociągu byle jakiego”. Wiem, że to trudne załapać się na koło, ale chłopcy mi pomagają i już mogę chwilę odpocząć. W pociągu spotykam Grzesia S. Niestety nie ma czasu pogadać :) Na moje szczęście wychodzi jakoś tak, że nie musze dawać zmiany, za to raz zahaczam o koło jednego bikera i o mało nie ląduję pod kołami nadjeżdżającego z na przeciwka samochodu. Na szczęście udaje się uniknąć szlifu.

Niestety szczęście nie trwa wiecznie, wjeżdżamy w teren i pociąg się rwie. Po chwili bufet, na którym postanawiam się zatrzymać.

Stawka na nowo się układa.
Gdzieś po drodze na poboczu mijam Sławka – złapał gumę. Ciekawe w ile mnie dojdzie – myślę sobie.

Potem na horyzoncie widzę koszulkę Moniki z Subaru. Zastanawiam się, czy ona tak słabo jedzie, czy ja tak mocno. Nie ważne. Wiem, że teraz nie mogę jej zgubić. I tak lądujemy w jednym pociągu. Niestety tu tylko jeden chłopak wie, jak robi się zmiany, inni szarpią nie potrzebnie. Chłopak próbuje im wytłumaczyć bajer, ale nikt nie rozumie, albo nie chce współpracować. Wiozę się więc na kole dając chyba tylko trzy zmiany.
Gdzieś tu wyprzedza mnie Sławek od gumy.
Niestety po 10 minutach widzę go znów na poboczu razem z Petrą. Najechała na ogromnego gwoździa i mleko nie pomogło.
Ja jadę dalej. Zbliża się bufet i już wiem, że muszę sobie go odpuścić, nikt się nie zatrzymuje, więc i ja nie będę gorsza :)
Ciśniemy dalej i ja dalej trzymam się Moniki.
Na piaskowym checkpoincie niestety znów grupa się rwie.


Na checkpoincie.

20 metrów przede mną koszulka Subaru i znajoma dziewczyna z K3. Ja jak zwykle miałam problem z wejściem na rower, więc chwilę zajmuje mi dogonienie dziewczyn. Przez chwilę wiozę się na kole, potem wjeżdżamy w jakąś pełną pisku polną ścieżkę, K3 się obraca i woła „Próbuj! Musimy je dogonić”. Wskakuję więc przed nie i cisnę z całej siły. Oglądam się do tyłu po chwili i widzę, że zostały. Znów zostaję, sama. Piasek pod górę, a ekipa daleko przede mną. Stawiam sobie jednak za cel ich dojść.
Iiiiiii udaje mi się :) Było ciężko, ale to był chyba kluczowy moment, odskoczyłam dziewczynom i już mnie nie doszły do końca wyścigu.

Nie wiem dokładnie co było dalej, ale w pewnej chwili ktoś na poboczu krzyczy - 7 km do mety. Myślę – jakieś głupoty, przecież jeszcze nie było bufetu.
Ale po minucie pokazuje się bufet. I znów wiem, że nie mogę się zatrzymać. Jadę i stawiam wszystko na jedną kartę. Mijam jakąś dziewczynę z Torqa z K3

Znów jadę sama, ale po chwili słyszę kobiecy głos. Jestem zdziwiona i zastanawiam się kto to. A to Kasia z KSPO Kraków Racing Team.
„Wskakuj na koło” słyszę. Ok, mi nie trzeba dwa razy powtarzać, łapię koło, i jedziemy chyba z trzy kilometry razem.
Gdy nagle pojawia się piach, rozłączamy się na chwilę i myślę, że zaraz po piachu dalej pociśniemy razem. Niestety przy plakietce 2km do mety słyszę w rowerze trzask!!!
Nie wiem co to, wiem, że uniemożliwia mi to płynne pedałowanie, a na każdym kocim łebku mam wrażenie, że rower zaraz się rozleci.
Jadę jednak. Rower stuka, a dziewczyna z Torqa mnie mija, próbuję ją dojść, ale rower nie pozwala :(
Fotograf Paweł krzyczy zza aparatu – „Dajesz czarnaMAMBA, dojdziesz ją”.
Niestety nie daję rady.
Na metę wjeżdżam chwilkę za nią i Kasią. Za mną Monika.
Mimo wszystko jestem zadowolona.
Idę do pepików, bo zastanawia mnie, na którym miejscu przyjechałam.
I okazuje się, że wyjechałam 5 miejsce.

„Huraaaaaa jestem na szerokim pudle. Jak to możliwe.” - myślę.

Pudło jednak nie ważne. Sprawdzam rower. Okazuje się, że strzelił mały metalowy łącznik przy łożyskach odpowiedzialny za odległość korby od kasety, przez co odległość ta zmieniała się przy deptaniu na pedały i uniemożliwiała normalną jazdę.
Ale co tam. Rower wiedział, kiedy się zepsuć :)
Dalej już standard – picie, banany, mycie siebie i roweru. Rozmowy ze znajomymi. No i oczywiście oczekiwanie na ogłoszenie wyników – pierwsze pudło u Golonki :)

Zadowolona z siebie pierwszy raz oglądam dekoracje z perspektywy sceny. Na która wchodzę też, za Petrę, która pojechała do domu.
No proszę dwa pudła w jeden dzień ;))))))))
Oby tak dalej – do Złotego Stoku.






Trochę cyferek:

Czas: 02:22:43

Czas poprawiony o 30 minut w stosunku do tamtego roku.

Strata do zwyciężczyni: 14%

Open: 168/266

K2: 5/11

Drugi sektor utrzymany :)




Kategoria Maratony


Dane wyjazdu:
69.00 km 0.00 km t-żer
03:19 h 20.80 km/h:
Maks. pr.:41.00 km/h
Podjazdy:405 m
Kalorie: kcal
Rower:

MTB Marathon 2011 Murowana Goślina

Niedziela, 10 kwietnia 2011 • dodano: 11.04.2011 | Komentarze 13

Pół roku czekaliśmy na ten dzień.
Pół roku przygotowań mniejszych i większych.
Wreszcie nastąpiło oficjalne otwarcie sezonu maratonowego.
Murowana Goślina - płasko, ale maratonowo bez dwóch zdań.

W sobotę Murowana była jeszcze dla mnie wielką niewiadomą. O uszy obijały mi się tylko komentarze znajomych – piasek, wiatr, pociągi, no i oczywiście Dziewicza Góra z niby trudnym zjazdem. Czemu niby? O tym dalej.

Odwiedziny biura zawodów w sobotę, na spokojnie. I już tu pierwsze znajome twarze. Bardzo ciekawe uczucie - jedności z innymi maratończykami.
Chipy sprawdzone, zapas zipów uzupełniony. Nagle z boku słyszę: „O, czarnaMamba”. GG pozdrawia z daleka :)
Humor dopisuje. Poprawia się jeszcze bardziej rano po otwarciu oczu – słońce i niebo bez chmurki. Jedynym minusem jest wiatr, który nie zelżał od dnia poprzedniego.
Jedziemy na start, troszkę rozgrzewki, odwiedziny namiotu Synergii i do sektora. Tam oczywiście już kilku gomolowców. Rozmowy przerywają myśli zaczynające tłoczyć się w głowie – Ciekawe co zaoferuje nam dziś GG. Nie znam tego maratonu, więc to dodatkowy stres. Sytuacji nie poprawia pulsometr, który zaczyna się wieszać i wariować. 208 bpm to chyba nie możliwe ;) Niestety pulsometr do końca wyścigu nie pokaże już prawidłowego odczytu.

W końcu startujemy. Na początku oczywiście piasek i problemy z ogromną ilością ludzi. Nie spinam się jednak, ten fragment trzeba wziąć na spokojnie.
Potem to już rozciąganie się stawki, staram się jechać mocno, ale nie za mocno. Trudno to wyczuć bez pulsometru. Nie widzę, żadnej dziewczyny ani nikogo znajomego, więc nie wiem w jakim jestem miejscu stawki. Po pół godziny jest już porządek na trasie, niestety połowa ludzi nie ma pojęcia o jeździe w grupie. Chyba z trzy razy łapię się do pociągu, który utrzymuje się dłuższą chwilę. Potem to już sporadyczne momenty, kiedy można odpocząć na kole innej osoby.

Zaskakuje mnie chłopak, za którym jadę dłuższą chwilę. Dzięki niemu udaje mi się całkiem dobrze odpocząć. Nie widzę, żeby oczekiwał zmiany, więc sama wskakuję przed niego. Albo go zostawię, albo pociśniemy dalej razem – myślę. Ale on okazuje się, delikatnie mówiąc, mało inteligentny, bo zaczyna się ze mną ścigać i wyprzedza mnie.
Postanawiam więc dalej go wykorzystywać i kolejne 10 minut jadę mu na kole :)
Pierwszy bufet pojawia się szybko, drugi jeszcze szybciej.
Na mijance spotykam Artura. Genialny zbieg okoliczności :)
Po czym zaczynają się taśmy i taka jakaś mini górka. Pytam kogoś, czy to Dziewicza. Kolega obok potwierdza moje przypuszczenia. Cieszę się, że wreszcie zweryfikuję opowieści znajomych.
Weryfikacja potwierdza przypuszczenia. Z dużej chmury mały deszcz. Przejeżdżam wszystko bez problemu. Czekam na trudny zjazd, którego Artur kiedyś nie zjeżdżał, ale go nie znajduje :)


mamba na Dziewiczej

Po Dziewiczej zostaje 15 km do mety. Niestety to najtrudniejszy odcinek. Tu najbardziej daje o sobie znać ogromny wiatr. Nie ma też nikogo z kim można by jechać.
Na szczęście zaczynają mijać mnie znajomi gigowcy. Najpierw Kłosiu, potem Olek a na końcu Adam, z którym udaję mi się troszkę ujechać. Czuję jednak, że go hamuję i proszę aby jechał dalej sam.
Wreszcie przed oczami pojawia się tabliczka 2 km do mety. Ale ja wiem, że przede mną jeszcze jedna piaskownica. Dzieci z mojego przedszkola pewnie by się ucieszyły, mnie pisek pokonuje. Uciekam do lasu i tam lawiruje między drzewami.
W końcu asfalt i META.
A na mecie Iza. Na ostatnim piachu złapała gumę. Okazuje się, że Adam ją doszedł i krzyknął że mam do niej stratę 2 minut. Ta się zmobilizowała i dojechała ostatnie metry na kapciu. Ostatecznie jest między nami minuta różnicy :)

Potem standardowo bufet, rozmowy ze znajomymi, makaron i szybki powrót do domu pod ciepły prysznic.
Powrót na ogłoszenie wyników i tombole.

Pierwszy wyścig w tym roku zakończony :)

Czas: 3:19
Open: 313/496
K2: 14/15?/19

Samopoczucie dobre, zadowolenie z wyścigu duże.
Niestety nie znajduje to odzwierciedleniu w wyniku. Dużo niżej niż planowałam. Wczoraj było 14 miejsce, dziś już 15 :)
Ale to dopiero początek.
Kategoria Maratony


Dane wyjazdu:
58.00 km 0.00 km t-żer
05:05 h 11.41 km/h:
Maks. pr.:61.00 km/h
Podjazdy:1805 m
Kalorie: kcal
Rower:

Powerade Suzuki MTB Marathon Istebna

Sobota, 25 września 2010 • dodano: 28.09.2010 | Komentarze 8

Istebna to:

- ostatni maraton z serii,
- 56 kilometrów męki i ekstazy jednocześnie,
- nasze cudowne Beskidy,
- trzy państwa – Słowacja, Czechy, Polska
- zero mobilizacji na starcie,
- jazda z dalej niedoprowadzonymi do porządku kontuzjami i zapaleniem zatok,
- prawie 30to procentowy podjazd w Koniakowie (nie podjechałam :)),
- piękne, szybkie zjazdy po Czeskich łąkach (61km)
- podjazd pod Ochodzitą,
- koronczarka na Ochodzitej – nie było czasu kupić stringów :)
- zjazd z Ochodzitej – nie mniej ciekawy (nie zjechany przez przewrotkę jakiegoś bikera i korek przede mną… a może i brak umiejętności)
- miejscowi kibice dodający otuchy,
- kamieniste zjazdy i podjazdy,
- troszkę skurczy,
- grupa młodzieży, której na jednym z podjazdów każdy przybijał piątkę,
- chłopiec z kartką proszący o bidon,
- korzenna wisienka na końcu ( nie przejechana )
- beznadziejny konkurs o główną nagrodę (GG chyba nie miał czasu na jego przemyślenie)
- jednocześnie koniec i początek sezonu

Na podsumowanie sezonu jeszcze przyjdzie czas.
Tym czasem :) kilka zdjęć…

Kategoria Maratony


Dane wyjazdu:
42.00 km 0.00 km t-żer
03:27 h 12.17 km/h:
Maks. pr.:59.00 km/h
Podjazdy:1467 m
Kalorie: kcal
Rower:

Eska Fujifilm Bike Maraton Ustroń

Sobota, 18 września 2010 • dodano: 19.09.2010 | Komentarze 9

Tak, macie rację.
Uprzedzę was wszystkich przed zarzutem, który niechybnie pojawi się w komentarzach.

ZDRADZIŁAM.

Niestety TO było silniejsze ode mnie.

Szlaki w okolicach Ustronia i piękna pogoda, którą zapowiadało meteo sprawiły, że postanowiłam sprowadzić, jak to jest w obozie przeciwnika.
Wystartowałam w Eska Fujifilm Bike Maraton w Ustroniu.

Na miejsce docieram tym razem teamowo.
Jedziemy na dwa auta.
W czerwonym „busie” Sufy wszyscy chrapią z wyjątkiem właściciela auta.
Następuje małe ożywienie, gdy docieramy do domu prezesa. Niestety Sufa na darmo liczył na ciepła kawę.

Gdy docieramy na stadion, gdzie odbywa się cała impreza, przypomina mi się ubiegłoroczny wyścig. Był to mój trzeci start w maratonie. Ciężki, ale z bananem na twarzy przejechany.
Ciekawe jak będzie tym razem - myślę.
Autami wjeżdżamy na sam stadion, teamowy namiot jednak nie zostaje rozłożony ;)

Godzina do startu upływa w spokoju. Nie denerwuje się, bo jestem tu raczej treningowo, aby przejechać trasę po znajomych ścieżkach.
Bez napinki ustawiam się w ostatnim sektorze. Lucyna mówi o korkach i pieszych wędrówkach, jakie pewnie nas czekają, ale ja jakoś się nie przejmuje. Jest weekend, świeci słońce, a na starcie gra Blur. Czego chcieć więcej :)

O jedenastej następuje start.
Dziwny, bo między startem poszczególnych sektorów następują krótkie przerwy.
Na pewno jest to plus, bo nie jest tak tłoczno, niestety petent z liczeniem czasu od momentu przekroczenia startu jest dość kontrowersyjny.

Po wyjeździe ze stadionu jedziemy asfaltem w kierunku Jaszowca, by tam już terenem wspiąć się na Orłową. Na asfaltowym początku małe zaskoczenie. Jadę spokojnie swoim tempem, a tu bez problemu łykam kolejnych zawodników. To miłe uczucie. Po wjeździe w teren mam pewne obawy co do swojej kondycji, ale jakoś daję rade i dalej udaje mi się mijać kolejnych zawodników. Co ciekawe, nie robią się żadne korki.
Niestety na Orłową nie wjeżdżam, wymiękam dokładnie pod tabliczką SCHRONISKO NA ORŁOWEJ.



Dalej już trochę łatwiej. Na Trzy Kopce trochę z górki i trochę pod. Tu dochodzę do dziewczyny z AZS AWF Katowice i innej z teamu bliżej nieokreślonego. To z nimi będę się roszadować do końca wyścigu. To też znak, że dotarłam do swojego miejsca w stawce. Teraz wyprzedzić kogoś będzie już trudno.

Z Trzech Kopców znana trasa na Smrekowiec i w kierunku Salmopola. Tu singiel, który podoba się chyba każdemu. I gdzieś dalej świetne techniczne kamieniste zjazdy. W jesnym miejscy wymiekam, ale to z powodu tylnego Crossmarka, który ślizga się na mokrych pokrytych błotem kamieniach.



Punktem kulminacyjnym jest oczywiście podjazd na Równice. Tu początek trochę z buta. Dochodzę do bufetu wrzucam żela i jestem pewna, że teraz zacznie się ta łagodniejsza część podjazdu. Moja pamięć płata jednak figla. Po na tym odcinku też kilka razy z roweru trzeba schodzić. Tu mija mnie też Jajonek z Twomarku – gigowiec. Dubluje mnie, ale słysząc jego sapanie wiem, że jego to też sporo kosztuje.
W końcu docieram do szczytu i wiem, że teraz to już tylko „puszczanie klamek”.
Zjazd dość wymagający, w jednym miejscu znane nam belki przebiegające przez drogę. Na jednej takiej zaliczyłam wywrotkę w Rabce. Tutaj bardzo dobrze oznakowane, każda zaznaczona czerwono-białą taśmą. Chuchając na zimne zatrzymuję się przed każdą i przechodzę z rowerem. To końcówka, a można sobie zrobić kuku.

Potem oczywiście miejsce, które zapamiętuje każdy maratończyk. Przez głowę przemyka myśl – o wreszcie maraton po którym rower nie jest urąbany błotem, a tu nagle szlak zamienia się w błotną rzekę. W tamtym roku zaliczyłam glebę w tym miejscu, jadę więc ostrożnie, a mimo tego mijam jeszcze kilka osób.

Po błotnej wisience na torcie pozostaje już tylko asfaltowa dwukilometrowa końcówka do mety. Wrzucam trójkę i cisnę ile Bozia dała. Przede mną pojawia się jakaś dziewczyna, dobrze „ciśnie”, ale postanawiam ją jeszcze łyknąć. I udaje się :)
Potem podczas spotkania przy makaronie dziewczyna stwierdza, że zabrakło jej przełożenia żeby mnie dogonić.

Po trzech godzinach i dwudziestu siedmiu minutach w siodełku docieram na metę.
Zadowolona i wymęczona.
Nie jest to specjalny czas, ale mimo słabej formy dałam radę.

Potem typowe czynności na mecie – makaron, mała toaleta, czyste ciuchy. Dochodzę do wniosku, że wypadałoby zobaczyć jakie miejsce wywalczyłam.
I tu dość spore zaskoczenie, bo przy nazwisku i kategorii K2 widnieje cyfra 5.
Czy to znaczy, że będę wychodzić na dekoracje? – myślę i lecę poprawić makijaż.

Okazuje się, że i owszem na podium staję dwa razy pierwszy raz za zdobyte piąte miejsce w kategorii wiekowej i drugi raz za pierwsze miejsce w drużynowej kategorii muszkieterów.
Nie wiem, o co chodzi w tej klasyfikacji, ale na podium stało się miło.




Potem jeszcze trochę rozmów ze znajomymi, szybkie pakowania i ziummmm do domu.
Niestety osiemdziesiąt kilometrów do domu to daleko :) zatrzymujemy się więc po drodze na znane szaszłyki. Mój ma smak łososia, frytek i surówki, ale te tradycyjne podobno dalej tak samo dobre :)

KONIEC KOŃCÓW:

Open: 214/327
K2: 5
Czas: 3:27:40
Kategoria Maratony


Dane wyjazdu:
43.00 km 0.00 km t-żer
05:00 h 8.60 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Podjazdy:1450 m
Kalorie: kcal
Rower:

Powerade Suzuki MTB Marathon Rabka - mgliste wspomnienie.

Sobota, 11 września 2010 • dodano: 18.09.2010 | Komentarze 3

Kolejna sobota, kolejny maraton.
Tym razem Rabka – wielka niewiadoma dla wszystkich. Pierwsza odsłona ścigu w tym mieście. I Gorce – góry, w których, gdy byłam pieszo, od razu wiedziałam, że wrócę tu na rowerze. Niestety jakoś nie bardzo szło z organizacją wypadu weekendowego.
Przytrafił się jednak maraton i po tym małym liźnięciu tych terenów coraz bardziej ciągnie mnie w te góry.

Mgła, błoto, korzenie i kamienie.
Tyle pamiętam.
Zjazdy na miarę moich możliwości.
Podjazdy – no tu trochę z buta. Ale wiele miejsc wjechałam tam, gdzie inni prowadzili. Warunki pogodowe nie ułatwiały sprawy. Choć dwa NN dały radę i na każdy błotny maraton to będzie najlepszy zestaw.
Jazda ze sprawnymi hamulcami sprawiała frajdę.
Jedna gleba, tam gdzie większość. Na ostatniej śliskiej belce OTB zaliczone, ale na szczęście zdarty tylko łokieć i kolanko.
Z wyniku nie jestem zadowolona.
Forma odeszła w zapomnienie.
Teraz jeszcze Istebna, ostatnia odsłona Poweradea.
Jak to szybko zleciało.

Aaaa i Rabka jako miasto raczej nie zachwyciło. Ponury klimat i żadej porządnej knajpy. O ile rejony te rowerowo zachwycają o tyle noclegu radziłabym szukać zdecydowanie gdzie indziej.

Kategoria Maratony


Dane wyjazdu:
65.00 km 0.00 km t-żer
05:26 h 11.96 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Podjazdy:1100 m
Kalorie: kcal
Rower:

Puść te klamki - czyli jak przejechać maraton bez hamulców - Powerade Suzuki MTB Marathon Kraków

Niedziela, 29 sierpnia 2010 • dodano: 29.08.2010 | Komentarze 12

Długa i żmudna walka z wszędobylskim błotem zakończona.
Ciuchy wyprane, plecak, buty i kask wyczyszczone, nawet rower już czyściutki.
Mogę więc trochę odsapnąć i skrobnąć kilka słów na temat wczorajszego dnia.
A co było wczoraj?
„Lajtowy” maraton krakowski organizowany przez GG.



Dzień jak wiele poprzednich zaczął się budzikiem o 7.00, zaczął się też niestety stukaniem kropel deszczu o parapet.
To nie wróżyło dobrze.
Nie wróżyło dobrze również kilka innych rzeczy, ciągła ulewa na autostradzie do Krakowa, widok krakowskich Błoni zatopionych w błocie, nisko wiszące chmury, taaaaa wprost idealny dzień na maraton.

Trasa miała być przyjemna, ot takie odsapnięcie od prawdziwych gór.
Niestety odsapnąć na tym ścigu raczej się nie dało.

To mój pierwszy prawdziwy sezon maratonowy i jak widać jeszcze sporo z tego „maratonowania” muszę się nauczyć. Każdy kolejny wyścig okazuję się kolejna lekcją. Gdy już myślę, że nic mnie nie zaskoczy, znów jakieś wydarzenie sprowadza mnie do pionu.
Tak było i tym razem.

Nie będzie odkryciem, gdy napiszę, że ta odsłona imprezy z cyklu Powerade Maraton odbyła się pod hasłem BŁOTO, BŁOTO, BŁOTO.
Mi generalnie błoto nie straszne, więc stanęłam odważnie na starcie.
Wymieniłam kilka zdań z Prezesem, Wojtkiem i Krzyśkiem, w których towarzystwie miło upłynęły chwile czekania w sektorze startowym (który jakimś cudem jeszcze mam ;))
Potem tylko odliczanie i do boju.



Pierwsze kilometry asfaltowe bardzo szybkie. Na pierwszym wjeździe w teren i pierwszym błotku już korek. Ale co tam, udaje mi się tym nie przejmować. Robie swoje, raz jadę raz prowadzę. Zaczynam zabawę z tylnym Crossmarkiem, ciągle zastanawiając się czy NN by coś dał. Potem pamiętam tylko wodę. Woda i błoto. Przez chwilę miałam wrażenie, że jadę w wielkim korycie rzeki.
Ale już czuję, że coś jest nie tak. Piasek dostał się do hamulców i ciągle trze. Na początku to olewam, ale po chwili wiem, że ten maraton nie będzie łatwy. Na dziesiątym kilometrze mój tylni hamulec wydaje okrzyk, do którego nie jestem w stanie znaleźć porównania, i odmawia posłuszeństwa.
Myślę sobie, że mam jeszcze przód, więc walczę dalej. Zatrzymuję się na chwilę i próbuję trochę przepłukać i rozepchać klocki. Niestety nic to nie daje. Wsiadając na rower mija mnie Sufa , który mruga do mnie z uśmiechem. Czyżby zebrało mu się na amory? Eeee niestety okazuje się że ktoś inny wpadł mu w oko, przez dłuższy czas walczył z błockiem atakującym jego oczy.
Do dwudziestego kilometra wszystko wydaje się być okej, poza ciągłym tarciem przedniej tarczy o zabrudzone klocki. Na 20 kilometrze zauważam, że dźwignia hamulca jest coraz bliżej kierownicy. Od tego momentu okładzin już chyba nie mam bo odgłos hamowania, to przerażający jęk metalu. Zaczynam zastanawiać się nad rezygnacją.
Ale ja, ja miałam bym odpuścić? Nie! Postanawiam walczyć do końca.
Okazuje się to bardzo trudne. Błoto jest do opanowania, tańczę, ale jakoś jadę. Niestety na zjazdach musze odpuszczać. Na 35 kmtrze odmawia posłuszeństwa licznik. Ale wychodzi mi to na dobre, bo nie myślę już o tym, ile do mety. Jadę swoje, na tyle na ile idzie.
Niestety dochodzą mnie dziewczyny, które dziś w planach miały mnie nie dojść.
Zaczynam się irytować, bo przez brak hamulców dużo tracę. I w tym momencie robię błąd – za dużo pozwalam sobie na jednym za zjazdów i zaliczam piękną glebę.
Na domiar złego ochraniacz na but zahacza o manetkę kierownicy, a ta pięknie wbija mi się w nogę. Na szczęście osoby jadące za mną pomagają mi się wyplatać z roweru. Ktoś nawet po imieniu pyta czy wszystko ok. Dopiero na mecie, okazuje się, że był to dublujący mnie Damian.
Od tego momentu zupełnie odpuszczam, kolejny maraton spisuje na straty. Wyniku nie wyjadę, ale za to kolejna lekcja jeżdżenia zaliczona.

Na Błoniach oczywiście wisienka na torcie. Chyba nie było osoby, która jadąc trasą wyznaczoną po przeoranej błotnej łące, nie zastanawiałaby się, czemu tej końcówki nie zrobili po asfalcie tuż obok. Ale cóż, taki jest już Grzegorz Golonko.

Nawiasem mówiąc, Grzegorz oraz fotograf, z którym wymieniali mi gumę w Międzygórzu, witają mnie na starcie krzycząc „O czarnaMAMBA też dojechała”. Zamieniamy kilka zdań, załapuję się na kilka zdjęć i mykam szybko, aby doprowadzić siebie i rower do jako takiego porządku.



Podsumowanie:
-wynik kiepski
-cel niezrealizowany
-dwa komplety klocków zjechane
-kostka w drugiej nodze załatwiona (z powodu wbitej manetki)
-ale zabawa przednia
- i wytrenowane tańczenie na błotku

Teraz byle do przodu - Rabka czeka.
Kategoria Maratony


Dane wyjazdu:
53.00 km 0.00 km t-żer
06:25 h 8.26 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Podjazdy:1850 m
Kalorie: kcal
Rower:

Powerade Suzuki MTB Marathon KRYNICA

Sobota, 14 sierpnia 2010 • dodano: 16.08.2010 | Komentarze 6

Krynica - o tej miejscowości słyszałam dużo.
Osławiona Góra Parkowa i zjazd, pod którym stoją ratownicy z noszami, czekając tylko na kolejnych śmiałków, którzy przecenili swoje umiejętności, tak, to pobudza wyobraźnię i ciekawość. Ja nieświadoma niczego wybrałam sobie tą trasę, by wrócić do maratonowego ścigania.

Cel był niewygórowany, ale na wyższe przyjdzie jeszcze czas.
Chciałam po prostu przejechać tą trasę, poznać smak krynickiego błota i podjazdu pod Jaworzynę. Chciałam przejechać trasę, bez problemów z kostką, która w dalszym ciągu boli. Chciałam poznać trasę, by w przyszłości wiedzieć, czego spodziewać się po tym etapie.

I pochwalę się już na początku – cel został w 100% zrealizowany.

53 km i 1890 metrów w pionie.
Ot typowy dystans mega golonkowych maratonów.
Zawsze jednak znajdzie się coś, co urozmaici zmagania z sobą i trasą.
Na tym maratonie było to błoto.
Błoto o konsystencji dość nietypowej, bo lekko gliniastej.
W moim rowerze zalepiało wszystko.
Ale od początku….

Na starcie stałam z większą nerwówka niż zwykle. Kostka, kostka, kostka i myśl o tym, aby jak najrzadziej się wypinać, by nie zrobić sobie krzywdy. Ale jak to zrobić? Nie jestem wycinakiem, który frunie ponad tymi wszystkimi wertepami. Akcję ewakuacyjną miałam więc przygotowaną. W razie jakichkolwiek problemów mogłam zawsze zjechać na mini, albo zrezygnować z wyścigu po pierwszej części trasy.

Punkt 11.00 startujemy.
Od początku się nie ścigam. Nie na wynik jadę w tym maratonie.
Mija mnie sporo ludzi, ale ja nie chcę ryzykować wywrotki.
Oczywiście bardzo ciężko mi godzić się z tym, że puszczam ludzi dużo słabszych ode mnie, ale to dzień, w którym wyjątkowo intensywnie przyjdzie mi trenować charakter.

Po krótkim asfaltowym fragmencie od razu wjeżdżamy w teren. Niestety tą część trasy trzeba byłoby zmienić. Stawka zbyt słabo rozciągnięta, ludzie spadają z rowerów na byle wertepie. Mi nie pozostaje nic innego, jak pogodzić się z tym. Idę sobie z rowerem, bo ciągłe wpinanie i wypinanie mi nie służy. To pierwsza walka, jaką przychodzi mi dziś rozegrać. Myśl, że bez problemu bym tu jechała, a inni tylko przeszkadzają. Niestety tu trzeba umieć się z tym pogodzić, nie ma sensu z tym walczyć.
Niestety korek ciągnie się długo. Jeśli dobrze pamiętam, to dopiero na 10 kilometrze robi się luz. Do tego momentu się nie spinam, puszczam innych, czego efektem jest, coraz dalsze miejsce w stawce, ale dziś muszę się z tym pogodzić.



Pierwsza część trasy to podjazd pod Jaworzynę. Wjeżdżam ją swoim tempem, na młynku. Widoki zapierają dech w piersiach. Trzeba jednak jechać dalej.
Cieszę się, bo teraz będzie zjazd. Kostka na razie nie dokucza, więc jest ok.
Niestety ze zjazdu, jak chyba większość, nie cieszę się długo. Przed oczami, albo raczej pod, ukazuje się zjazd, stromy i przeorany, nie mam pojęcia, jaki procent nachylenia, ale najłatwiej byłoby zjechać na dupolocie. Jakoś pokonuje te 150 m (?), myślę, że najgorsze już za mną. A tu na dole stoi chłopak i pyta się, po co pcham się w to błoto. Myślę, że ma na myśli to błoto, które mamy pod nogami. Niestety za zakrętem już wiem, że mówił o zupełnie czymś innym.
Fragment, który złamał chyba niejednego.
Błoto, błoto, błoto.
Koła zalepiły się momentalnie i nie chciały się kręcić Zeszłam z roweru i wylądowałam po kostki w czymś, co miało mnie zaraz wsysnąć.
Wyczyściłam newralgiczne miejsca w rowerze i zaczęłam przeprawę przez tą breję. Po dwóch metrach koła ponownie przestały się kręcić, a rower utknął. Myślałam, że jakieś błotne stworki przytrzymują rower od spodu, by mnie zatrzymać w tym miejscu.
Wzięłam rumaka na ramię i zaczęłam spacer. Przeszłam około 100 metrów. Tu uznałam, iż dalej jest już lepiej. Niestety były to złudne marzenia. Jakoś jechałam, ale miejsce łączenia przedniego i tylniego trójkąta zatykało się nieporównywalnie częściej niż innym.
Zatrzymywałam się wiec co chwilę, by usunąć nadmiar błota. Nie wiem, jak długo to trwało, wiem, że zdążyły dojść mnie osoby z zupełnego ogona stawki.
Niestety na tym fragmencie błotne stwory były górą.

Na szczęście błoto się w końcu skończyło i dość spory następny kawałek trasy można było pokonać płynniej. Podjazdy i zjazdy następowały kolejno po sobie, błoto też się pojawiało, ale już nie w takich ilościach, jak na początku. Nie pamiętam zbyt wiele z tego odcinka oprócz dwóch miejsc, gdzie na szerokim zjeździe ni stąd ni zowąd pojawiała się poprzeczna rynna, na której można było zaliczyć piękne OTB.



Druga część trasy to Góra Parkowa. Tak, tak, było tam trochę innych atrakcji, ale Parkowa przyćmiła je wszystkie. Najpierw mocny podjazd i zjazd z Huzarów. A potem ciągła walka.
Na liczniku ustawiłam pokazywanie liczby przewyższeń. Był to chyba zły pomysł. Do zapowiadanych przez organizatora 1890 metrów brakowało 200. Niestety cyferki były nieubłagane i przeskakiwały bardzo wolno. Tą część trasy umilała rozmowa z Izą (SIKORSKI bikeBoard TEAM), a po piętach deptała lemuriza.
Spory fragment podjazdu przejechałam, niestety końcówka po łące złamała, jak się okazało potem, nie tylko mnie.
Podjazd utrudniała też świadomość, że na górze nie będzie łatwiej.
Zjazd z Parkowej okazał się zgodny z legendami.
Stromo, ślisko i wszystko przeorane.
Odpuściłam. Schodzenie w dół ze skręconą kostką było ciężkie, ale zjazd nie wchodził w grę.
Tu spotkałam też Gosię, naszego nadwornego fotografa – dzięki, że czekałaś :)
Zdjęcie mam jednak, jak stoję :)

Dopiero gdy troszkę się wypłaszczyło wsiadłam na rower.
Cieszę się, bo udało mi się zjechać ostatni techniczny fragment trasy tuż przed schodami. Niestety schody pojawiły się tak nieoczekiwanie, że dałam po hamplach i zeszłam z roweru.



Na metę wjechałam po 6 godzinach i 25 minutach walki psychicznej i fizycznej.
Anna Szafraniec zrobiła to w 3 godz. 18 min. i zajęła 1. miejsce w K2 oraz 6 miejsce w Open razem z mężczyznami.

Zadowolenie z przejechania tej trasy do tej pory miesza się z niezadowoleniem z wyniku. Nie ukrywając - poszło słabo. W generalce mam 10 miejsce i ledwo udało się utrzymać sektor.

Ale jeszcze trzy starty. Wiele się jeszcze może zmienić.
Teraz priorytet – doprowadzić kostkę do porządku.
Kategoria Maratony


Dane wyjazdu:
46.00 km 0.00 km t-żer
03:50 h 12.00 km/h:
Maks. pr.:58.00 km/h
Podjazdy:1800 m
Kalorie: 2545 kcal
Rower:

Powerade Suzuki MTB Marathon Międzygórze

Sobota, 19 czerwca 2010 • dodano: 22.06.2010 | Komentarze 16

Po dość długim okresie posuchy maratonowej, spowodowanej odwołaniem Szczawnicy wreszcie doczekaliśmy się Międzygórza – Tyrolu w Sudetach.

Jak zwykle przed ścigiem, wypytałam znajomych o charakter i trudność trasy, którą oni przejechali już raz nie jeden.
Odpowiedź – maraton łatwy technicznie, za to wymagający kondycyjnie.
Jednym słowem trudna dla mnie edycja. Mamba bowiem kondycją nie grzeszy :(
Tym bardziej, że w zupełnie subiektywnym odczuciu, jakiś taki spadek formy jest ciągle obecny.

Stanęłam więc w sobotę o 10.45 z lichą motywacją w tym moim trzecim sektorze.
I jak nakazano, tak punkt jedenasta wystartowałam.
Początek wzięłam zupełnie na spokojnie. Przede mną majaczyła koszulka dziewczyny, która okazała się moim pierwszym „króliczkiem”. A że króliczek nie był zbyt szybki, to powoli wchodząc na coraz wyższe tętna siedziałam mu na kole.
Po rozgrzewce na pierwszym trzykilometrowym podjeździe pomyślałam, że w sumie można już króliczka wyprzedzić. Tak, też uczyniłam, bo okazało się, że „króliczek” zbyt kurczowo trzyma klamki ;)
Potem oczywiście kolejny bardzo przyjemny podjazd. I równie przyjemny zjazd.
Tak sobie jechałam na spokojnie, a tu na horyzoncie znowu jakaś płeć piękna. Sił było w dostatku, wiec i wyprzedziłam, tylko nie pytajcie kogo, bo nie mam pojęcia.
Po chwili dojechałam do bufetu. Przez ostatnie tygodnie faszeruję się potasem i magnezem, chwyciłam więc garść morel, pomarańczkę i zatankowałam trochę poweradea, aby suplementacja nie poszła na marne. Patrzę, a tu ani „króliczek”, ani „płeć piękna” nie stają. Dziwię się, bo „króliczek” ma tylko bidon.
Ale co mi tam – myślę, wsiadam na bika i dalej kręcę swoje.
Po chwili uradowana mijam dwie niewiasty, a w głowie zaczyna kiełkować myśl, iż z tą moją kondycją chyba tak źle nie jest.



Kolejnym ważnym punktem programu – podjazd na Śnieżnik.
Łykam go zadziwiająco dobrze i już na początku udaje mi się złapać Monikę z Subaru.
Patrzę dalej, a tu niebieska koszulka Energospeca. Oj – myślę – to był mój cel. Przyciskam mocniej, ale czaję się do samego końca i łykam koleżankę. Udaje mi się zdobyć dość dużą przewagę. Energospec znika gdzieś za mną, a ja widzę koniec podjazdu i już wiem, że teraz będzie „moja” część trasy. Techniczny zjazd ze schroniska pod Śnieżnikiem.
Zaczynam zabawę, widzę że Grzegorz G. stoi i ostrzega zawodników przez kamiorami, fotograf robi mi zdjęcie. Przecież mi kamienie nie straszne :)
Poziom adrenaliny rośnie, mamba skupiona, gdy nagle CIACH, PRACH.!!!!!!
Patrzę a tu guma…..
No to poszalałam….
Zmieniam szybko dętkę, zdziwiona, że nawet nieźle mi idzie. Na koniec podbiega fotograf z Grzegorzem i pomagają mi napompować koło moją mini-pompką.
Mija mnie koszulka energospeca. Buuuuu. Ale Grzegorz mówi, spoko dojdziesz dziewczynę.
Łykam więc żela, pakuje manele, ostatnie pamiątkowe foto w trawie i G.G. pyta mnie o imię nazwisko. Wypalam, że „mamba” jestem. I tu zdziwienie.
„Aaa ty chyba nawet masz swoją stronę w necie” – słyszę. „Ok. Rachunek wystawie na mecie”.





Teraz mogę już jechać - myślę.
Sprowadzam rower przez kilka pierwszych kamieni, wsiadam na rumaka, obracam dwa razy korbą….. a tu……CIACH, PRACH!!!!!!!!
Druga guma…………….tym razem z przodu.

Nie wiem, co czuję, nie wiem co myśleć, w ogóle nic nie wiem.
Szybko wdrapuję na górę, fotograf i G.G. zdziwieni, że wracam.
Pokazuję koło.
„Dziewczyno. Co ty robisz?” – śmieją się.
Mi chyba już nie jest do śmiechu. Tym bardziej, że po chwili mija mnie „króliczek” i Monika z dętką na ramieniu (tez miała niespodziankę chwilę wcześniej).
Sytuację pogarsza fakt, że nie mam już dętki na zmianę.
Na szczęście jednak pewien dżentelmen ratuje mnie z opresji i łapię od niego maxxisa ultralighta.
Tą gumę chyba w całości zmienia mi G. Ja tylko podaje łyżki i pompkę, jak instrumentariuszka. Za fakturę się nie wypłacę.

Po chwili ruszam w drogę. Przez sporą część tego zjazdu, jadę jak nie ja. W głowie ciągle słyszę szum łapanego kapcia. Fragment trasy pode mnie, a ja nie jestem w stanie się z niego cieszyć.
Droga do drugiego bufetu to odrabianie strat. Zupełne deja vu. Tutaj mijam drugi raz Maksa i innych maratończyków. Mijam koszulkę Subaru i jeszcze kilka już znajomych twarzy.
Przy bufecie miła niespodzianka. Ktoś krzyczy – „Mamba, mamba. Co chcesz pić? Podam ci i ciśnij dalej”.
Okazuje się, że to Tomek. Też miał problemy na trasie i zjechał na mega. Postanawiamy więc dalej jechać razem.
Puszczamy się szybko w dół szeroką drogą usianą sztywnymi kamieniami.
Na blacie koło 45 km/h a tu nagle CIACH, PRACH!!!!
Trzecia guma…………..

Zaczynam się śmiać, bo co mi innego pozostało.
Przygód związanych z wyminą kolejnej dętki Wam Czytelnikom oszczędzę.
Wspomnę tylko, że mija mnie Maks, którego znów potem minę. Mija mnie Monika.
I tak dalej…. Po naprawie kapcia kolejne deja vu – przecież ja już ich wszystkich raz mijałam!?



Do mety w końcu dojeżdżam. W miłym towarzystwie Tomka.
Zjadam makaron z kilkoma osobami z teamu. Szukam Artura.
Spotykam Tomka po pierwszym w zyciu mini oraz kilka BSowych osobowości.
Damian cieszy się, że objechał Jacka :)
Spotykam fotografa. Gdy słyszy o kolejnej gumie załamuje ręce.



Ostateczny wynik:

Time: 4h 19 min z trzema gumami. Co daje 11/21 miejsce w kategorii wiekowej.
Na komputerze pokładowym widnieje 3h 50 min.
Gdyby nie złapane gumy, byłoby czwarte miejsce.
Wiem, nie ma co gdybać.
Ale z wyniku jestem zadowolona.
Suplementacja potasem i magnezem się sprawdziła – pierwszy maraton bez ani jednego skurczu.
Trasa bardzo fajna i wcale nie taka „nie moja”.
I na posiłek regeneracyjny się załapuję. Tym razem makaron trzeba pochwalić ;)
Kategoria Maratony